mam dosyć. dosyć wszystkiego. szkoły, przyjaciół. mam dosyć tego, że cały czas myślę o jedzeniu. w nocy myślę co zjeść następnego dnia, żeby miało mało kalorii, żeby zmieścić się w tej ustalonej liczbie kalorii. czasem nie jem wcale, następnym razem znowu mam ochotę obżerać się do nieprzytomności. tyle że to i tak nic nie da. patrzę w lustro i widzę wylewający się z każdej części mojego ciał tłuszcz. nie umiem zatrzymać tych wszystkich negatywnych myśli. a codziennie jest ich więcej. coraz częściej siedzę wieczorami i ryczę. łzy spływają mi na klawiaturę a ja nie umiem ich zatrzymać. a co najgorsze nie chcę ich zatrzymać. jestem słaba. tak cholernie słaba. codziennie sobie to powtarzam, nie umiem zmienić swojego nastawienia. użalam się nad sobą, coraz częściej też przyłapuję się na tym, że cierpienie, rozmyślanie o tym co było i jest złe w moim życiu, sprawia mi przyjemność. to nie jest normalne. do tego jeszcze szkoła. klasa maturalna. jestem już tym wszystkim zmęczona. jedyne o czym myślę przez cały tydzień, to piątek. piątek, kiedy mogę zaszyć się w swoim pokoju pod kocem i obejrzeć jakiś durny film, albo po prostu iść spać. odpocząć. nie muszę się uśmiechać do każdego dookoła i udawać, że wszystko jest w porządku, że jest dobrze. bo nie jest. tylko nikt tego nie widzi. to jest jedyny moment, kiedy mogę być sobą. chcę się w końcu poczuć lekko, nie liczyć kalorii i czuć się dobrze we własnym ciele. chociaż w tej chwili wydaje mi się to nieosiągalne.. w sobotę ważenie. i coś czuję, że niewiele się zmieniło.