Wróciłam z Italii. Było cudownie.
Tydzień zwiedzania, pysznego jedzenia i wspaniałych ludzi.
Wróciłam.
Szara rzeczywistość mocno mnie przytłoczyła.
Jestem w Polsce od 2 dni, a telefon milczy.
Wszyscy zarzekali się, że jak tylko wrócę to zrobimy ognisko,
spotkania itp... itd...
i cisza.
Właśnie skończyłam rozpakowywanie, pranie
i jutro od nowa trzeba się zbierać,
tym razem o wiele więcej rzeczy... w końcu to przeprowadzka...
Jak to Babcia wczoraj stwierdziła - jedna wnuczka wylatuje z gniazda.
Tak.
Lecę, daleko od rodziny, znajomych...
ale teraz patrząc na ilość telefonów, sms i ogólnego zainteresowania stwierdzam,
że zostawiam tu tylko mamę, brata i babcię.
Nikogo więcej.
Przyjaciółki się nie odzywają, bo zarzuciłam im, że gdy one miały kryzysy w związkach to robiłam
wszystko, by pogodzić ich, by znowu było dobrze,
a gdy u mnie taki kryzys przyszedł wszyscy się odwrócili
i ... rozpadło się.
Znowu.
Cóż.
Cele się nie zmieniły, priorytety też nie.
Praca, studia, JA, ja, JA ...
Ale jest smutno, przykro, ciężko...
Nie jestem stworzona do miłości.