No elo. Taka rozkmina z dzisiaj. Niedawno Mryś weszła do kuchni jak akurat leżałam na podłodzę (momentami jestem dziwna) i zaczęła mówić, że okropnym problemem jest to, że kiedyś macieżyństwo i małżeństwo było postrzegane jako coś pięknego, ciąża była błogosławieństwem, a obecnie jedyne z czym kojarzy nam się, gdy słyszymy, że ktoś jest w ciąży to "acha, wpadka, oby tylko nie usunęła".
Potem coś mówiła, że musimy coś z tym zrobić, ale generalnie jako, że sama miałam kryzys tego, że perspektywa małżeństwa mnie przerażała, to nie przejęłam się tym jakoś mocno. Dzisiaj jednak do mnie dotarło jak ta sprawa jest jednak ważna. Jest taka internetowa grupka na fb "Jak będzie w ankiecie", nie wiem od jak dawna tam jestem i po co, ale jestem. I padło pytanie, "Wolelibyście jutro obudzić się mając 30 cm więcej, czy być w ciąży, której nie mozna usunąć".
Pierwsze co rzuciło mi się w oczy to sam fakt, że w pytaniu juz była mowa o ewentualnej aborcji, jako czymś normalnym. Drugie to komentarze. Byłam jedyną osobą na kilkaset komentarzy, która nie napisała czegoś w stylu "To ja już wolę być wielkoludem, niż być w ciązy", większość osób tam to ludzie pełnoletni. Komentarze opisywały ciąże jako ostateczne zło, brak wolności, największy problem na świecie. Kompletnie nie mogę ogarnąć kiedy powstała taka mentalność.
Tylko co tu można zrobić? Chyba jedyne na co mam czas, to pokazanie, że bycie matką i żoną, to nie koniec życia, że w tym właśnie jest to piękno bycia kobietą. Coraz bardziej mam ochotę nosić spódnice.