Dwieście czterdzieści kalorii pochłoniętych. Czułam ich wycie, agonalne krzyki, gdy moje naprężone nogi delikatnie dociskały pedały roweru. Wszędzie było pusto. Samotne, samobójcze krople rzucały się gdzieniegdzie z szczytów szarych kłębów chmur, co zapewne wystraszyło większość ludzi. Liczyło sie każdy okrąg, który zatoczył pedał, każdy ruch noga, każda spalona kaloria. Napedałować się jak najwięcej. 1.2.3.4.5.6.7.8.9.10, zmniejszyć przerzutkę, ruszać nogami. Kilku wytrwałych pozostało. Widziałam chłopaka. Na patykowatych nogach, z desperacją w oczach, z obłędem na ustach, wysiłkiem na rękach. Biegł. Przed siebie, ze smutkiem w oczach, z chudością na twarzy. Nie wiem czy to moje własne demony szukają współcierpiący dookoła mnie, czy też naprawdę spotkałam współcierpiącą duszę. jeżeli tak, to czy widział mój obłęd w oczach, desperację siedzącą na mojej klatce piersiowej, czy słyszał wycie zjedzonych kalorii i czy czuł ten żywy ogień we mnie, który spalał resztki strawionego posiłku? Byłam dla niego tylko przelotnym obrazem, mignięciem na osi jego życia, nieistotnym, nietrwałym, jak on sam. Jak my sami. Tyle razy Cie już straciłam, że stało się to dla mnie poniekąd rzeczą naturalną. Skończyło się na wyrzuceniu zbędnych uczuć do toalety wraz z kilkoma łzami, spłukaniu toksycznych emocji i wtarcie zmęczonej twarzy nadzieją, która narobi więcej szkód niż planowałam. Znikam, powoli znikam. Kolejny kilogram odszedł w niepamięć. Chcę już niedzielę, niedzielę doskonałą w swej improwizacji, niedokładności. Chcę melancholijny wokal Briana, mokra trawę pod nogami i mililitry uczuć wylewające się z mego serca. Jeszcze trochę, jeszcze trochę... Wiem, że 59 kg jest raczej nie realne do osiągnięcia w 2 dni. Ale będę walczyć. Co prawda, w szoku byłabym gdyby przez dwa dni, pięć kilogramów obślizłych więzów tłuszczu, rozluźniło się i wyciekło ze mnie przez nogi, ręce, głowę, usta. Mimo wszystko rok szkolny na mnie czeka. Dlatego trzeba zniknąc, jak najszybciej. Żeby niepostrzeżenie wkroczyć w nowy semestr ciągłego teatru.