Twarz napuchnięta niczym u chomika. Nabrzmiałe policzki rozpamiętują błogi smak ostatnich kęsów, które przestraszone otchłanią żołądka, w popłochu wróciły na światło dzienne. Tam i z powrotem, błędne koło, powtarzane bez opamiętania. Pustka, pustka, pustka, gładki nabłonek, przeżarty przez poczucie winy i brak samoakceptacji. Ale jak mam akceptować to wszystko? Te opasłe uda, obwisły brzuch, trzęsące się ramiona, namiastkę nieudanego życia? Po co, w jakim celu? Zawsze może byc lepiej, zawsze mogę być czystsza. Wypijam gorącą, specyficzną w smaku ciesz. Pali poranione garło, jej aromat atakuje mój język, gardło, żołądek, aby stopniowo przejąć panowanie nad resztą układu pokarmowego. Czekam z nadzieją, aż miną godziny i wyrzucę z siebie resztki znienawidzonego pokarmu. Zmieniam się, zmieniam. Chyba zatęskniłam za tym obłędem, na nowo wypełniam nim pustkę, która po nim pozostała. Nie potrafię inaczej, nie mogę. Dopóki nie będę czysta, dopóki nie będę chuda, nie dam rady. Wyprasuję pranie, pobiegam na orbitreku.. może z 18 kilometrów, potem ucieknę na rower. Muszę spalić 250 kcal pochłoniętych w postaci śniadania. Obsypana dreszczami, delikatnie skubiącymi moje nagie ciało, otulona chłodem i splamiona łzami, siedzę. Kolejny kubek, kolejna ciecz, tym razem nieco ziemista w smaku i takiego samego koloru. Głęboki aromat czarnej, parującej cieczy rozlewa się po moim ciele, gwarantując utęsknione ciepło. Daje nadzieję. Mam 3 tygodnie i 16 kilogramów do schudnięcia. Muszę schudnąć chociaż 9...