Kiedy wchodzę na profile dziewczyn poświęcających swoje blogi prawie wyłącznie jedzeniu, kaloriom, wadze i różnym bliskoznacznym zagadnieniom, mimowolnie przychodzi mi do głowy moja przeszłość. Moje zaślepienie, moja przyjaciółka, kochanka, którą stworzyłam w głowie i chciałam karmić całą sobą, choć karmić to właściwie dość nietrafne określenie.
Byłam pewna jej istnienia, marzyłam o tym, żeby z nią spędzać całe dnie, to wszystko wydawało mi się takie istotne, bardziej realne niż przykładowy dąb rosnący tóż pod moim domem.
Pamiętam, jak piękne było dla mnie karmienie się zimnem, czernią wyrastającą spod powiek spontanicznie i bez proszenia, głodem, płaskim brzuchem, coraz mniejszym, ćwiczeniami, liczeniem tych śmiesznych kalorii z precyzją chirurga, piciem senesu, rzyganiem, pisaniem do Any w pamiętniku, zmniejszającymi się, wprawiającymi mnie w ekstazę niekoniecznie zdrową cyframi na wadze.
I mimo, że już wcale takiego życia nie chcę, nie mogę powiedzieć, że brak we mnie tęsknoty. Jestem hipokrytką kiedy krytykuję małe dziewczynki w Niebo wzięte przez Anę i jej piękne skrzydła.
Wiem, że rozmowy z innymi dziewczynami o tych wszystkich sprawach, motywowanie się, pocieszanie w gorszych momentach i inne komentarze zawierające podobne treści, nie uszczęśliwiłyby mnie już tak. Nie należę już do społeczności kochających Anę i mimo, że wątpię w moje żywieniowe prawidłowości to wiem, że zostałam z problemem sama. Nawet nie wyobrażam już sobie mnie przystępującej do grona zaburzonych i dzielących się tym między sobą, nawet nie myślę, że mogłoby mnie to choć ćwierć uszczęśliwić. A mi przykro. Bo zostałam sama, a w samotności człowiek najszybciej zdaje sobie sprawę z tego, że wszystko w jego rękach. I nie czaruję siebie, że to łatwe, jedynie mówię i to tylko sobie, że moja przeszłość wstecz o prawie już trzy i pół roku to kwintesencja mojej głupoty, mojej naiwności, mojego zagubienia. A kiedy chciałam odpowiedzieć sobie na pytanie, czemu tak długo to ciągnę, zdałam sobie sprawę z tego, że dopiero niedawno uświadomiłam sobie, że to zagubienie. Wcześniej byłam pewna, że się odnalazłam i nikt nie wybiłby mi tego z głowy, choćby chciał najszczerzej jak to możliwe. Teraz wiem, że wszystko w moich rękach i wszystko jeszcze mogę odbudować, ale mam poczucie gorzkiej prawdy, gorzkiej tak, że mi się robi niedobrze i tracę wszelką siłę kiedy już uda mi się ją zmagazynować w poprawnym miejscu. Tą prawdą jest fakt, że nigdy nie mogę być pewna, że uda mi się uwolnić od zguby. To że będzie we mnie już zawsze wiem, ale nie wyzbywa mnie szansy na naprawę wszystkiego, jeśli tylko będę wytężać wzrok i wybierać dobrze. Przeszywa mnie lęk przed tym, że nie odnajdę siebie a to, co już mi się udało, pozostanie tylko bezkształtną masą, bo kiedy zburzy się fundamenty nawet ze zdolnościami w zakresie czarodziejstwa nie da się zbudować nic. A moja potrzeba budowania jest monumentalna i rośnie,
z dnia na dzień rozprzestrzenia się i jeśli nie uda mi się do niej dotrzeć, to wiem, że wszystko stracone,
że piękno -moja chyba najwyższa z wartości- nie będzie miało prawa bytu i w końcu zgnije albo zabierze mnie ze sobą tam, gdzie poczuje, że ma jeszcze szanse żyć. A ja kocham tutaj. Wbrew pozorom i mimo wszystko.
Inni zdjęcia: 1461 akcentova;) virgo123;) virgo123;) virgo123;) virgo123:) dorcia2700Ja pati991gdJa pati991gd... sweeeeeetttJa pati991gd