Zgrzyt cyngla, głośny metaliczny huk, urwany jęk. Kakofonia dźwięków, we wspólnym występie towarzyszyła buczącej aparaturze i ludzkim krzykom. Adam, Stachu, salowa, oddziałowa, lekarz dyżurny banda z soundtrackiem głośniejszym niż startujący Tupolew. Fruwające fartuchy, smugi bieli, kurewsko denerwujące pikanie jakiegoś ustrojstwa, paniczne drżenie rąk.
Walther P-99 leżał samotnie na ziemi, porzucony jak żołnierz, który wykonał swoje zadanie, a stracił przy tym cząstkę siebie. Niepotrzebny nikomu weteran, o skrzywionej przez przemoc psychice. Plastikowe okładziny pistoletowego chwytu, wirujące na podłodze w cichym staccato, zamarły w bez ruchu gdy zabrakło im kinetycznego wsparcia. Tymczasem nieco wyżej, na szpitalnym łóżku, do gry wrócił okropny ból głowy i jego nieodłączna towarzyszka ciemność. Pulsująca gdzieś w trzewiach białej i szarej istoty, przecinająca zwoje i drażniąca opony. Mózg w akcie desperacji odmówił współpracy i zarządził generalny shutdown systemu.
W pokoju nieco się uspokoiło. Ktoś podniósł uszkodzoną broń z ziemi, ktoś rzucił się do aparatury sprawdzić co się dzieje. Ktoś w końcu podszedł do nieprzytomnego blondyna i poprawił mu poduszkę. Mimo, że chłopak raczej nie zasłużył. Po prostu profesjonalna obsługa pacjenta. Ściany pokoju jeszcze długo miały uszy czerwone od przekleństw, a w sąsiednich salach, pacjenci poczęli spisywać Powszechny Słownik Polskich Wulgaryzmów. Zaczynając od soczystego Ale jębnął, poprzez klasyczne Co to kurwa było, aż do słynnego Ja pierdolę, było blisko. Tom z drugą połową alfabetu zaplanowano na kolejną wizytę gliniarzy. Młody zdobył sobie renomę, szpital już dawno nie miał tak rozrywkowego pacjenta.
Tłusty ordynator, z ciepłym uśmiechem, a wręcz rozrzewnieniem, odkurzył jedyny kaftan bezpieczeństwa na oddziale. Wspomnienia z towarzyskich, i oczywiście anonimowych, spotkań sado-maso wypełniły jego łysiejący czerep. Zacierał tłuste łapska myśląc ile wyciągnie od rodziców tego niedoszłego samobójcy, za uszkodzenie szpitalnego mienia. Tymczasem, w końcu miał przyjemność ponownie zabawić się w dominusa i trochę kogoś spętać.
Jaka szkoda, że lateks zostawiłem w domku letniskowym mruczał cicho do siebie, drepcząc po korytarzu w stronę sali 116.
Radosne zamyślenie przerwał impuls niepokoju. Zaczynając na szczycie łysej kopuły, stanowiącej zwieńczenie ordynarnego, tfu, ordynatora karku, rozpoczął się proces analityczny. Przyczynkiem do niego stały się drzwi. Prosty twór, dwie dykty, parę listewek i klamka, miały oddzielać korytarz od dużo ciekawszego wnętrza sali. Aby jednak spełniać tak arcytrudną funkcję, drzwi powinny pozostawać zamknięte. W żadnym wypadku nie powinny być otwarte na oścież, a przecież taki właśnie był stan obecny.
Puste łóżko. Jak to, kurwa, puste łóżko? - poniosło się echem po przepełnionych korytarzach szpitala.
Pacjenci, z nieszczęśliwym przywilejem przebywania na tak zwanych łóżkach przejściowych (czyt. na korytarzu), jak na komendę zwrócili głowę w stronę źródła hałasu. Wyglądali zabawnie, niczym stado surykatek, które pochwyciły jakiś dźwięk i z zaciekawieniem wyglądały z norek. Nie wiedziały, że po oddziałowym stepie za chwilę zacznie buszować rozszalały guziec, któremu wymknęła się ofiara. Guziec, taka świnia z Afryki.
* * *
Więcej szczęścia niż rozumu. Ewentualnie więcej głupoty administracyjno-publicznej niż sprytu młodego chłopaka. Był zwiał. Ciągle dziwił się jak mu się udało przekonać młodą pielęgniarkę, żeby pomogła mu opuścić salę. Czuł się wtedy już całkiem nieźle, ale trzymali go ciągle na obserwacji - w domyśle, czekali na skierowanie do czubków. Jakimś cudem trafił na pigułę, która nie zdążyła przeplotkować całej zmiany o jego osobistości. W karcie nie miał zaznaczone psychicznie chory, więc kobitka bez oporów wywiozła go na spacer. To pewnie przez jego urok osobisty. Bajer poleciał z wyższej półki, że mu duszno, że chciałby trochę powietrza złapać, że ładne słońce, a pani taka śliczna. Udało się. Szpitalny wózeczek, szybka wyprawa windą, a potem to już tylko sprint na sto metrów i wołanie Co pan do cholery wyprawia?! Gdzie pan biegnie?
Biegnie. To za dużo powiedziane. Za najbliższym rogiem prawie padł na pysk. Z trudem łapiąc powietrze, oparł się o ścianę i toczył batalię z astmą i wyczerpaniem po szpitalnych wiktuałach. Dokąd idzie? Nie wiedział. Po co idzie? Tego nie wiedział tym bardziej. Grunt, że trafił w końcu tam, gdzie chciał.
Kopcińskiego 42, kamienica tuż przy trasie. Nieustanny szum samochodów, przypominał mu buczenie szpitalnej maszynerii. Wiejący wiatr, zawzięcie targał mu włosy, które zdecydowanie za długo nie spotkały się z żadną formą pieszczoty. Nie przeszkadzało mu to. Ten moment sprawiał, że wszystko było takie mało ważne. Późna noc, ciemne niebo, zepsute przez światła ulicznych latarni. Księżyc, prawie pełny, błyskał żółtawo niczym chory na wirusowe zapalenie wątroby. Wyglądał strasznie niezdrowo, ale mimo to, dalej był księżycem. Fascynującym, wręcz hipnotyzującym punktem na niebie. W takiej scenerii, blond sylwetka przy jakiejś ulicy, nie miała wielkiego znaczenia. W takich chwilach niewiele rzeczy jest ważne. Pomimo to, głowę blondyna rozsadzała hekatomba myśli, które brutalnie wyżynały się na siatkówkach jego oczu. A wszystko dzięki bujnej wyobraźni. Mokre kobiety, ludzkie problemy, gry komputerowe, kruchość życia, lista rzeczy do zrobienia, znowu kobiety, śmierć, precedensy i niezręczne sytuacje, dzika przyroda, wojny, dobre powieści, przyszłość, seks, narkotyki, brak rock & rolla. Istne mrowie, przelewający się nieustannie wodospad problemów, spraw i przebłysków nadziei. Myśli, myśli i jeszcze więcej myśli. Otoczony scenerią nocy, oświetlony zdychającym na WZW księżycem, siedział samotnie, wypełniony myślami. I wydawało mu się, że to o czym myśli jest ważne. Że świat nie może się obejść bez tych rzeczy, bez ich istoty. Że takie myśli powinien mieć każdy, że powinien mieć się z kim nimi podzielić.
Mylił się. Żadna myśl nie jest ważna, kiedy wymachujesz nogami na krawędzi dachu kamienicy przy Kopcińskiego 42, 4 piętra nad trasą szybkiego ruchu..
imć Frycu the Lord