Ło, łoo.
Wczoraj byłam u Rosy i chyba widać duży postęp. Udaje nam się chodzić po kole nawet ze zmianami strony bez ogłowia. W senisie na cordeo. Bo kantar i tak jest, nigdny nic nie wiadomo. Twarda ziemia już była, ale połaziliśmy po padoku, coś próbowałam jej nauczyć stawania grzecznie, bo to jedna z tych niemal niemożliwych dla tego konia. Jak poszło? Kiedy stałam obok, albo trochę dalej to fajnie, ale jak chciałam by została, a sama iść to już nie :P. Z kłusem też było gorzej, ok, zatrzyma się, ale może nie do stój, a do stępa.
Ale i tak nie jest źle.
Kalendarz dla Ulki gotowy! Nareszcie. 4h roboty, a wygląda beznadziejnie, po co ja się tak produkuję XD
I jest trochę za ciemny, ale to już wina kalendarza, nie było lepszych kolorów. Jak się bawiłam? Farby akrylkowe i jechane. Cienki podkład na biało i zabawa z kolorami. Biała farba mi się kończy, a czarn apo raz kolejny udowodniła, że nie ma co się z nią dłużej zabawiać. Myślę czy go jeszcze ozdobić z zewnątrz, ale wypukłe dodatki mogą być niepraktyczne, tym bardziej, że to doś duże jest (A5 z osobną stroną na każdy dzień) Na okłądce założeniowo to co tam być miało, czy to przypomina to się okaże.
O farbach już nie piszę, bo rzygam nimi XD
Przez cały czas żmłudnego nakładania ( i co gorsza zdejmowania) nasłuchałam się Jareda i znowu koncert mi sę przypomniał...
fot. tato