Dom. Miejsce, które gdzieś we mnie, zyskało ponadprzeciętną wartość. Miejsce normalności. Codzienności.
I wszystko to wypełnione było obecnością drugiego człowieka. Niekiedy tłumem rodzinnym, bo i tak można się poczuć przy sześcioosobowej rodzince. Emocjonalna bomba. Zapach obiadu. Sobotnie porządki. Rodzina.
Jesień. Wracam myślami do naszych niedzielnych wypadów na grzyby. Auto załadowane dzieciakami, w głośnikach Elektryczne Gitary, w bagażniku świeżo upieczona, jeszcze ciepła i pachnąca babka, kawa w termosie i kanapki. Wszyscy opatuleni. Jest wcześnie rano a w lesie istna lodówka. Zaczynamy od rozdzielania koszyków, kłótni o noże do ścinania grzybów. Zjadamy smakołyki, rozgrzewamy się ciepłym napojem i ruszamy powoli w las. Pachnie zimnem. Łamiemy gałęzie depcząc po nich stopami. Wyczekujemy pierwszych okrzyków radości. Są grzyby, czy nie ma? Jesli są to lepiej nie wchodzić nikomu na ścieżkę, bo to przecież jego ścieżka a na niej jego grzyby.
Jest mi dziś sentymentalnie i smutno. Od ponad roku mieszkam sama. Mam dwie, czasem trzy prace. Brak wolnych, weekendowych poranków. Nie mam czasu upiec babki. A gdybym ją upiekła... to kto by ją zjadł?
Od ponad roku sama cieszę się z zapachów z mojej kuchni. Wczoraj robiłam kurczaka a dziś nie miałam ochoty go nawet zjeść.
...i nienawidzę niedziel, bo czuję się wtedy tak, jakbym nie miała nic własnego, albo jakbym miała wszystko a nie miała komu tego podarować. Dużo rzeczy się zmieniło. Dopadło mnie dorosłe życie a w pojdeynkę trudno się niekiedy z nim mierzyć.
Gdy zamknę oczy i zapytam się samej siebie, czego chcę...
odpowiadam, że chcę być potrzebna i ważna. I chcę coś stworzyć, coś co będzie szczęściem.