Wciąż myślę o tym miejscu...
A ostatnie dni, o ciężka zgrozo. Część z winy wszystkiego, część z mojej winy. Złośliwość powszechna wymieszana z rozpaczliwą prokrastynacją. I już czasu nie ma, wyrobić się jak ze wszystkim nie da, historia, matematyka, szkoła, angielski, wieczne spóźnienie i świecenie za siebie oczami, a samochód się psuje, a to odpalić nie chce, a to nawiewanie nie działa, a to świateł nie włączę, a to na ręcznym pojadę, a to radio wypadnie na wertepach. Myśleć o wszystkim, pamiętać o wszystkim, portfel, kluczyki, dowód, komórka, co do czego, co dla kogo, co gdzie kiedy, a jeszcze odbierz, a jeszcze zawieź, zapominam, miesza mi się. Wykończenie fizyczne i psychiczne, posprzątać nie ma kiedy, biurko ogarnąć, mycie, wstawanie, ubieranie, uczenie, wszytko na ostatnią chwilę, a umysł marzy tylko o śnie i o nienapisanym scenariuszu. I frustracja bezsilna, bo ja wcale nie chcę żyć w stylu "byle przetrwać". Umysł, ciało, duch drętwieje. I sen, walka o sen, padam, brak sił, leżę, tracę czas, zamiast książek, zamiast filmów, zamiast lekcji spać. Nie ma siły, nie ma woli, nie ma czasu, choć on jest.