Tak na prawdę nie znoszę Sylwestra.
Jakoś w ostatnich latach mego życia, utarło się, że jest to dzień ludzi naiwnych, wierzących, że ten jedyny dzień zmieni ich dotychczasowe życie, przyniesie ulgę w cierpieniach, zmieni nasze życie na lepsze. Zmieni cokolwiek.
Że to koniec, a zarazem początek czegoś nowego, znacznie lepszego.
Czas nieszczęśliwców, którzy łudzą się, że w końcu odnajdą siebie, szczęście, miłość, zdrowie, siłę.
Cokolwiek.
Wcale nie raduje mnie przemijający czas.
Ani to, że zeszłoroczne pragnienia i postanowienia, w dalszym ciągu pozostały niezmienione.
A szczególnie to, że z biegiem lat staję się coraz.. no właśnie. Jaka? Nijaka. Już dawno zniknęłam.
Im większe oczekiwania, tym większe rozczarowania.
Mimo to, odczuwam jeszcze większy strach i niemoc.
Chociaż na moment chciałabym odpłynąć, od tego syfu, poczuć, że żyję.
Szczerze się uśmiechać i radować (nie)zwykłymi chwilami.
Przeszłość mnie dosięga, czuję jej macki na swoich plecach, ramionach, udach. Wszędzie.
Przeceniłam swoje możliwości. Znowu.
Co przyniesie kolejny rok?
Setki rozczarowań, tysiące zmartwień, mnóstwo nieprzespanych nocy, zszargane nerwy, chęć samounicestwienia.
Może tak będzie lepiej?
Mur wokół mnie staje się coraz mocniejszy, wręcz nienaruszalny. Nie chcę, ale muszę.
Chciałabym poczuć coś, cokolwiek.
Coś co ukoi moją duszę. Coś co pokocham. Coś co pozwoli mi żyć.
I cieszyć się życiem.
Coś. Cokolwiek.
A póki co mam ochotę przeleżeć jutrzejszy dzień w łóżku, bo co zmieni wyjście z niego? I tak będzie do dupy. Zawsze jest.
Mimo wszystko, życzę Wam, aby wszystkie dotychczasowe niespełnione pragnienia, marzenia, życzenia, odnalazły spełnienie w Waszym życiu, aby codzienność stała się chociaż odrobinę bardziej znośna.
I dużo siły, dla każdego. I poczujcie.. Cokolwiek.