Po kilku dniach odjechał.
Co jest?
Przecież powinnam cieszyć się ze spędzonego razem weekendu, po przeszło dwóch tygodniach rozłąki.
A wcale tak nie jest. Chce mi się krzyczeć i płakać. Płakać i krzyczeć.. Jednak mimo to, duszę w sobie te wszystkie złe emocje, bo wiem, że słowa, które cisną mi się w nerwach na język, będą bolały i to bardzo. Tłumię łzy, odwracam twarz, a kiedy czuję, że oczy mi się szklą, udaję, że ziewam. Tak bardzo nie chcę Go krzywdzić. Wiem, że mnie kocha, widzę jak na mnie patrzy, czuję jak mocno mnie tuli.. A świadomość tego, że jest mi potrzebny, znika co raz częściej. Zatraca się w nienawiści do Jego wad. Pojawia się również nienawiść do samej siebie. O to co czuję i myślę.
Powrót z dworca do domu był ciężki. Czułam mocno przyspieszony oddech. To raczej nie były nerwy, chociaż pojawiła się myśl o sięgnięciu po papierosa. A przecież nie palę.
Przekręciłam zamek w drzwiach, wyjęłam klucze. Usiadłam na łóżku i rozpłakałam się jak małe dziecko, które nie dostało cukierka.
Jakby stała mi się największa krzywda na świecie, a ból był nie do zniesienia.
Gubię się po raz kolejny. Już nawet nie wiem czego chce.
Nikt nie mówił, że taki związek będzie prosty.
Jednak każde nasze spotkanie, zamiast łez tęsknoty i narastającej ekscytacji z kolejnego spotkania, co raz częściej kończy gniewne spojrzenie przerywające ciszę. Moje spojrzenie. Tak bardzo obojętne. Z drugiej strony, dalej to ciągnę.. dlatego, że gdzieś w głębi tego chcę, a może dlatego, że muszę.
Może to nie to miejsce mnie niszczy, a On?
Zagubiłam się w tej plątaninie uczuć i emocji.
Jakby ktoś lub coś wypompował ze mnie energię i chęć do życia.
Będę krzyczeć dalej, w duszy, tępo gapiąc się w białą ścianę.