Zawsze twierdziłam, że kompletna i dosłowna samotność zaczyna się wtedy, kiedy nie zamykasz za sobą drzwi od łazienki. To oznaka tego, że jesteś pewien, że nikt nie przyjdzie, spodziewany ani niespodziewany. I wtedy nie ma "może jednak", nie ma "nigdy nie mów nigdy". Jest tylko puste "na pewno" i przebieranie się przy drzwiach frontowych. Zawsze też wiedziałam, że największa samotność jest wtedy, gdy nie chcesz umrzeć mimo tego, że drzewo decyzyjne w tej sprawie bezsprzecznie pokazuje na TAK. Boisz się tego, że raczej nikt nie pomyśli o twoim ciele w tym kontekście, że zaczniesz się rozkładać po pewnym czasie, będziesz wydzielać nieprzyjemny zapach. Przeszkodziłoby to sąsiadom w ich ułożonym życiu, a jednak nie chcesz nikomu się naprzykrzać. Samotność przecież nie równa się egoizmowi . Od zawsze też było pewne, że kiedy wszystkie wewnętrzne drzwi są zamknięte, to musi być tak pusto, że starasz się zmniejszyć ten chłód, który pozostał po nicości. Punktem kulminacyjnym samotności jest wtedy, gdy przestajesz bawić się w grę "ciekawe czy ktoś mieszka w innych pokojach" i otwierasz je z ciekawością godną Alicji w Krainie Czarów. Tam nikt nigdy nie Mieszka.
austria'10