Ginę śmiercią tragiczną od pakowania, walizka do połowy pełna (a może do połowy pusta?), a wokół bałagan, który jakoś trzeba poskromić. Już pomijam, że w tym bałaganie wielu rzeczy nie ma, bo jeszcze nie zostały zakupione. Są też takie zjawiska, które są, ale ich być nie powinno, jak na przykład simlok.
A tak poza tym, to w ciągu trzech dni zdołałam jakoś przerobić jedenaście przedmiotów.
Zostało jeszcze pięć.
Dam radę, tak sobie wymyśliłam. Jak wiadomo, czwartki są dniem wyjątkowo długim.
W piątek załatwię sobie wykształcenie wyższe, którego należy się wstydzić, bo nie jest inżynierem.
A potem wsiądę do samolotu.
I napotkają mnie same nieszczęścia.
Zgubię się w dżungli, ukąszą mnie egzotyczne węże, zjedzą piranie, wpadnę w środek wojny gangów albo protestów, dostanę na ulicy piłką w głowę, połamią mi się biodra od samby, zatruję się smogiem, słońce mnie spali na różowo, a dobije mnie sam koziorożec prosto ze zwrotnika. No i oczywiście okaże się, że P. jest nienormalny (tak jakby to nie było jasne), a jego rodzina wrogo nastawiona.
Życie jest piękne.