Wizyta w Krakowie była udana. To znaczy, gdyby nie to, że od godziny 4 nad ranem do 16:30 byłam dosłownie bez przerwy na nogach i jeszcze jakoś trzeba było wrócić, to super :). Smoka kupiłam, podpisałam. Pewnej wyjątkowej dla mnie osóbce również coś tam... Ale ona o tym jeszcze nie wie. Dowie się! Nie wiem kiedy, ale dowie się, bo listonosz zapuka. Z drobiazgiem. Takie właściwie prawie nic, ale coś.
Moja praca dyplomowa została zakończona w ostatnim dniu kwietnia tego roku. Napisałam ją. Całą. Zrobiłam badania i opracowałam je. Niestety, nie obyło się bez niepotrzebnych komplikacji i już przy formatowaniu dowiedziałam się, że tu nie ma tego, a tam tamtego i muszę wracać do biblioteki i ... szukać i szukać.
Omyłkowo zmieniłam język na fb na hiszpański. Dlatego od miesiąca już nie piszę wiadomości, a yo escribo en mensaje. Znam i lubię, więc problemu nie ma. Poza tym, i tak nie wiem jak to zmienić.
Koń na zdjęciu już sprzedany. Tyle ile się nad nim nawkurzałam wiem tylko ja.
W sobotę był prawdziwy Mordor na biegu. Wiedziałam, że będzie ciężko, bo i tydzień był ciężki. Niemniej jednak, pobiegłam. Pierwsze kółko o dobrym zdrowiu, drugie również. Trzecie o takim średnim zdrowiu, ale herbata i do przodu. Herbata wchłonęła się dopiero na 2 kilometrze czwartego okrążenia. Wszystko co było wcześniej stanowiło rozpaczliwe próby najwolniejszego truchtu. Nigdy więcej, sponiewierało mnie 17 kilometrów. Koniec końców, przetrwałam, a co w nogach to w nogach i nie podlega dyskusji.
W niedziele byłam na Komunii. Byłam, choć miałam wcześniej pewność, że na niej nie będę. Ale jednak udało się! I dobrze. Cieszę się, że mogłam tam być i ofiarować mój czas tej osobie. Ofiarować to za dużo powiedziane. Po prostu spędzić z Nią czas.