Myślałam, że koniec oznacza zawsze, a nie tydzień. Teraz będę marudzić, że to głupie, że to zrobiłam, że mi to niepotrzebne i tylko niszczę sobie życie, znowu. Jednak wystarczy przypomnieć sobie jakim wrakiem byłam przez kilka pierwszych dni- to jest mi potrzebne i myślę, że to było jasne, że w końcu spróbuję to odzyskać. Kwestia tego, czy to rozsądne i czy przyniesie więcej szkód niż pożytku to już inna sprawa. Bardzo tęskniłam za zwyczajną rozmową. Mam wrażenie, że tak czy siak jesteś dla mnie wredną szmatą w mniejszym stopniu niż dla innych i nie gardzisz mną aż tak bardzo, co i tak jest dużym wyróżnieniem. Nie mam co oczekiwać cudów, kiedy mnie nie lekceważysz jako człowieka- to musi mi wystarczać. W innym wypadku- znów będę tęsknić za czymś co nie istnieje. Więcej realiów, mniej wyobraźni.
Nie wiem jak jest u Was, ale dla mnie święta to koszmar, a te były zdecydowanie najgorszymi w moim osiemnastoletnim życiu. I z każdym kolejnym rokiem jest coraz gorzej, tylko więc czekać do następnego... W każdym razie: wesołych. Ogólnie pojetego szczęścia- czykolwiek ono dla Was jest.
edit:
Zawsze będę gorsza od niej i zawsze byłam. Kiedy ona się odezwie to jest całym światem, ja jestem zapychaczem czasu, kiedy Ci się nudzi. Niedobrze mi, a przez te tabletki pzoorujące wenątrzny spokój i radość nie mogę nawet się rozpłakać. Piedole to. W końcu jestem błędem.