Po "Prometeuszu" zacząłem wreszcie robić szkice do szeregu opowiadań o podbojach kosmicznych. Przyznam szczerze - z tej półki liznąłem trochę Lema i trochę Dukaja, przeczytałem "Kosmiczną Odyseję 2011", obejrzałem "Gwiezdne Wojny"... Hmm jak się zastanowić mam się na czym wzorować. Ale na razie trochę inspiruję się Clarkiem i to wszystko. Bohaterami opowiadań będą niezwykłe maszyny. Będzie ich 12. Kiedy skończę prawdopodobnie będę miał nową maszynę i będę mógł tworzyć grafikę 3D. Chwała Bogu, że można mieć stację graficzną za 2000 złotych! Wracając do wątku, narysuję je wszystkie z pomocą brata, który zrobi ich wirtualne projekty w ramach ćwiczeń z robotyki. I razem opublikujemy książkę oraz kalendarz. W formie Internetowej, ma się rozumieć - każdy będzie mógł ściągnąć, bo będzie na licencji GNU. A teraz zapraszam do lektury.
Marabunta biegała zaciekawiona po lodowym księżycu. Algorytmy uczące kształtowały właśnie program obsługujący zawieszenie. Grawitacja wahała się tu od 200 G do około ćwierci przyciągania ziemskiego. W skrajnych momentach biegunowy ocean eksplodował pióropuszem przegrzanej wody, która przy braku atmosfery osiągała punkt wrzenia koło dwudziestu stopni Celsjusza. Ale kiedy ściśnięty grawitacją ocean poddawany był parciu podmorskich wulkanów miejscowo osiągała punkt pięciuset stopni. Para wystrzeliwała na niesamowite trzysta tysięcy kilometrów w przestrzeń...
W takich warunkach próbnik zbierał dane. Jak na razie lądowanie ludzi na Europie wydawało się absolutnie niemożliwe. Skrajne przeciążenia, brak atmosfery, potężne pole elektromagnetyczne gazowego olbrzyma. Za to starty z tego księżyca, który był jedną wielką maszyną parową, jakby zaprojektowaną przez szalonego entuzjastę megalomana, były łatwe jak otwieranie szampana. Dosłownie. Tylko, że w skali kosmicznej. Wystarczyło w wielkim lodowym gejzerze umieścić dowolny przedmiot, obliczyć koordynaty i kiedy następował ścisk planety przez grawitację Jowisza przygotować się na mordercze 1000 G przeciążenia. Małe próbniki mogły być wyniesione do sąsiedniej galaktyki na przełomie kilku dziesięcioleci...
U podstawy pomysłu leżał malutki samochodzik skonstruowany przez peruwiańskich inżynierów na potrzeby amerykańskiego show telewizyjnego. Potężny silnik, lekka konstrukcja, niezależne zawieszenie lekkich, wąskich kół. Prostota konstrukcji i jej niezawodność dały początki próbnika, który miał podbić wszechświat. Niewielki, tym razem w sześciokołowej wersji, miał być produkowany masowo. Stąd marabunta - mrówka-skaut. Ale nowoczesny próbnik poza nazwą i szkieletem konstrukcji nie miał wiele wspólnego z czempionem mechanicznego turnieju. Przede wszystkim posiadał pełną autonomię. Myślał. Uczył się. Czuł elektronicznymi czujnikami, potężnym spektrometrem i wydajnym radiem, obserwował świat w niesamowitych detalach, analizował skład chemiczny, fakturę, strukturę krystaliczną. Jednym słowem ten niespełna trzymetrowy robot wykonywał te wszystkie zabiegi, które ludzie po wielu latach nauki wykonywali w zespołach tworzących elitę światowej nauki. Robił to by pozyskać energię, podtrzymać swoją egzystencję i zapełnić swoją stuterabajtową pamięć najróżniejszymi danymi. Być może przyszłe pokolenia, gdy znajdą taką marabuntę, zdołają ją oswoić i poznają sekrety świata, który zgłębiała przez całe swoje życie od boot-upa aż po moment, gdy dysk zapełni się danymi o najwyższym priorytecie. Taka "marabunta-mędrzec" miała zaprogramowane stworzyć możliwie najmocnieszy bunkier i przejść w stan uśpienia, zostawiając jedynie aktywny beakon. Z zakresu 1-100 pierwsze 10 poziomów było dla robota mniej więcej tym, czym dla ludzi pamięć krótkotrwała. Niestety ataki na robota musiały mieć priorytet 100 i każdy akt agresji zostawiał w pamięci Mrówki pewien uraz na stałe.
Edit: Jakoś mnie dzisiaj naszło na Katarzynę Kowalską... Pierwszy dzień w pracy i tryskam energią:) Kocham ten stan.
Edit: Tak mnie naszlo, żeby zrobić parodię "Gry Ednera" kiedy poprawiam szkic i dorysowuje bunkierek. Tak, to będzie kolejne opowiadanie i kolejna cudowna maszyna, a "Marabunta" wystąpi jako czarny charakter. Mój dawny projekt full assist combat karapaks (FACK - bo to samo pomyśli sobie przeciwnik na polu walki). Bierę się za szkica, w slipkach i ze szczoteczką w ustach, bo zaraz lecę.
Edit: Wiecie, tyle czasu przejmowałem się gadką innych... Dopiero teraz widzę piękno własnych zdjęć. Nie jest doskonałe. Ale zwróćcie uwagę na głębię... To samo z "nieudanym" zdjęciem ogonu pawia z żabiej perspektywy. Sam siebie czasem zaskakuję. Trzeba się odsunąć od ekranu, bo były potężnie wyzoomowane. Wyskakuje, nie? Gzecna mjówka. Geniusz to geniusz, to jak choroba, tylko, że w drugą stronę.