Idąc oczami ponad ulicami, mijałam nieobecne krople pędzące przed siebie z niemą upartością. Błądzące, zimne, nieczułe. Zalewające miasto pierwszą depresją. Zatrzymałam się przed paradą przygasłych w szarości odcieni, mieniących się naprzemiennie. Patrzyłam, lecz wszystko, choć znane na pamięć, było obce. Bez wyrazu. Nuta. Jedna, druga, kolejna. Czekałam. I znów się uniosłam. Napotkałam wzrok, który nie wykazywał absolutnie nic, co żywe i radosne. Czy gdzieś został ocalały uśmiech? Czy mam prawo go szukać, zatraciwszy dziś usta? Czy rzeczywiście wypatrywałam...?
Otoczenie stało się bezdźwięcznym obrazem. Nudnym i pustym, zmieniającym jedynie ilość kroków na zakrętach.
Echo Staszewskiego pozwalało mi się na czymś zatrzymać. Czułam jak wbija swe korzenie w moją jaźń.Po raz kolejny. na nowo. Inaczej. Depresyjnie trzeźwo.
Przemoczona nadmiarem wyimaginowanego świata, zatrzymałam się. Źrenice zaczęły kształtować gwałcący obraz śmierci. Jakbym się przeniosła gdzieś w historyczną otchłań zapomnianej brutalności.
Duchy są bardziej żywe, niż można przypuszczać. Namacalne na każdym centymetrze surowej skóry Matki Ziemii. Płodzące rozczarowanie i stan bezsilnego przybicia. Perfekcyjnie zmieniające swe maski. Niemal w każdej sekundzie egzystencji.
Zatoczywszy spiralę niechęci, zmeniłam kierunek. Zmierzając do Skrzyżowania Noblistów, zaczęłam się rozgladać uważniej, stawiając sobie pytanie : jak nie wpaść w ręce Zimy?