Rosiczki są piękne. Zwłaszcza binata kiedy jeszcze nie do końca rozwiną jej się liście. Takie małe serduszka.
W dalszym ciągu Meteora z głośników, chociaż już nie tak dołująco.
Podoba mi się tu.
Brakuje mi trochę upałów po 30 stopni, jak do tej pory mogłam liczyć na co najwyżej 22 stopnie - a ponoć teraz już ma takich 'upałów' nie być, bo już niedługo koniec lipca.
Jak szybko ten czas mija. Wydaje mi się jakbym raptem wczoraj tu przyjechała.
Pierwsze dni były chyba najfajniejsze, cieszyłam się szczerze widokiem zamku, Arthur's Seat, Scottish Monument, i tymi wszystkimi urokliwymi uliczkami.
Nadal mi się podobają, nadal uśmiecham się do siebie kiedy patrzę na miasto (szczególnie w te dni kiedy świeci słońce), ale euforia już trochę osłabła.
Za to przyzwyczaiłam się do mew, które z początku budziły mnie codziennie koło 4. Nadal zdarza mi się przestraszyć kiedy któraś krzyknie w wyjątkowo ludzki sposób (żeby uściślić: jak ktoś kogo mordują), ale mam wrażenie że ich krzyki stały się dla mnie po prostu tłem, którego nie zauważam.
Tutejszy deszcz jest dość przyjemny. Trochę dołujący, bo potrafi siąpić cały dzień bez przerwy, ale wtedy najczęściej krople są bardzo drobne, jeszcze nie było takiej solidnej ulewy, raczej monotonne siąpienie, nudne, ale do zniesienia jeśli trzeba się przemieścić w międzyczasie po mieście.
W sumie do tych temperatur też się przyzwyczaiłam. Nie zakładam już polaru i kurtki jak idę rano do ogrodu (o 7 jest tu koło 14 stopni), a jedynie polar, który w drodze powrotnej (najczęściej 19-20 stopni, w słońcu pewnie więcej) zdejmuje.
Paula (z którą mieszkam) pokazała mi fajniejszą drogę do ogrodu, przez park. Przyjemnie tam. Sporo ludzi z psami. Jakaś łączka z polnymi kwiatami. No i 'waste treatment station' (trochę śmierdzące, ale cóż).
W ogrodzie jest fajnie. Poranna rutyna - sprzątania mostku, zbieranie liści - nie nudzi mi się wcale odkąd zabieram słuchawki i się wyłączam. Podlewanie owadożernych to czysta przyjemność - zajmuje mi to prawie zawsze ciut więcej czasu, bo nie mogę się powstrzymać i po prostu stoję i się na nie gapię przez chwilę. Są takie piękne. Reszta dnia wygląda różnie - przycinamy krzaki, ścinamy drzewa, przesadzamy, sadzimy, podlewamy. W pierwszym tygodniu myliśmy okna w całej szklarni, ale tylko te najniższe. Fun, chociaż trochę męczący.
Mają też w ogrodzie fajną bibliotekę. (W zeszły poniedziałek bolało mnie ramię i byłam trochę useless w szklarni, więc wertowałam książki). Znalazłam sporo literatury do pracy magisterskiej, plus kilka perełek dotyczących hodowli owadożernych. Choć to akurat niepotrzebne - David, z którym pracuję, przeczytał już chyba wszystkie te książki o owadożernych, więc po prostu go podpytuję o różne aspekty hodowli. Chyba go to nawet cieszy.