Ledwo się wyrabiam na zakrętach i chce mi się płakać.
Ale się uczę, przygotowuję, ogarniam póki co w miarę wszystko, na wykłady chodzę i słucham, więc źle nie jest.
Mam dwa dredy znowu, i mam kotka na ręce hennowego, który się już trochę zmywa. Chodzę na siłownię w bloku. Znaczy, chodzę, raz póki co byłam ;p
Jutro rano muszę iść do lekarza (sic.) przez co znowu będzie trzeba kombinować ze szkoleniem bhp w laboratorium.
Generalnie, jest dobrze.
Oceny póki co albo dobre, albo przeciętne, promotora na licencjat już mam, nawet temat i recenzenta. Próbna hodowla w połowie, rośnie nawet nieźle. Jestem dobrej myśli, na tyle na ile.
Ale psychika mi trochę siada, ciężko jest. Zajęcia od rana do wieczora, koło 3 godzin dziennie na dojazdy, w domu pretensje że nic nie robię (kiedy?), jakbym oprócz zajęć na uczelni nie musiała dodatkowo się uczyć w domu.
Ale cóż, do tej pory nie miałam aż tyle nauki, i nawet jak miałam w jakimś tygodniu tyle co teraz - i tak się nie uczyłam.
Przykro mi, że kiedy się w końcu wzięłam porządnie za naukę, to akurat całymi dniami mnie nie ma w domu, a jak wracam jestem zmęczona i ani czasu ani siły nie mam żeby cokolwiek zrobić, więc dostaję burę że nie zrobiłam.
Co zrobić, jeszcze 7 miesięcy, i baj baj Kraków, łelkam Poznań.