W ten weekend wydarzyło się coś bardzo dziwnego. Zazwyczaj kombinacja alkohol + impreza szły ze sobą zgodnie w parze - ew. czasem to pierwsze obywa się bez drugiego, ale to normalne. Natomiast przed ostatnie dwa dni imprezowałam zupełnie (no dobra, prawie) bez alko. Ani trochę niepewnego kroku, głupiego śmiechu i niekontrolowanych ruchów. Właśnie to sobie uświadomiłam i jest mi z tym trochę nieswojo. Uczucie to pogłębia fakt, że wczoraj smakowałam mojej miłości pierwszy raz od ponad pół roku (7,5 miesiąca, argggghr) i... zobaczę ją całą, (0,7 i hope so) dopiero za jakiś miesiąc w prezencie od tatusia.
Nie, nie jestem alkoholiczką ;)
(cała reszta w moim życiu jest cudowna,
spędzam czas ze świetnymi ludźmi,
jestem z chłopakiem, którego kocham (z wzajemnością),
mam zajebiste okulary (nowe, trzeba je sfocić),
ogólnie jestem piękna (poza małym mankamentem, o którym wie środowisko elitarne),
i jeszcze jak wakacyjne plany wypalą, to nie pozostaje wam nic innego,
jak się posrać z zazdrości ;)