Eko-bajki
Moja ulubiona p. Monika Stasiak znów atakuje. Tym razem (styczniowy numer Dzikiego życia) za cel obrała bajki, a może raczej baśnie, albo filmy animowane? Hmmm autorka najwyraźniej nie wie o czym pisze... ale pisze. Cóż zacznijmy jedna od początku.
W pierwszy akapitach poznajemy dzieciństwo p. Moniki i dowiadujemy się, że matka puszczała ją samą do lasu, wychodząc z założenia że w lesie nic złego stać się nie może, a lęk przed dzikimi zwierzętami jest nieuzasadniony. Oczywiście przecież zwierzę nie może ugryźć, podrapać, zarazić wścieklizną... To tylko miejskie bujdy.
Idźmy dalej. Autorka ubolewa nad komercjalizacją bajek (baśni?). No cóż w tej akurat kwestii muszę się zgodzić. Przemysł rozrywkowy potrzebuje pokarmu i sięga w tym celu po baśnie wypluwając słodkie i landrynkowe potworki. Wilk nie zostaje zabity w końcówce Czerwonego Kapturka, Jaś i Małgosia zaprzyjaźniają się z Wiedźmą a Mała Syrenka nie poświęca swojego życia. Ale zaraz... autorka twierdzi coś zupełnie przeciwnego? Jej zdaniem baśnie są przebrutalizowane. Cóż odsyłam do ich pierwotnych wersji. Dzisiejsza przemoc to przy nich pikuś.
W artykule najmocniej obrywa się pokemonom. To zabawne, bo Pokemony to jeden z najbardziej ekologicznych seriali animowanych (lepszy jest chyba tylko Kapitan Planeta na którym można by wychowywać młody narybek Greenpeacu). Uczy dzieci o ekosystemach i konieczności dbania o zwierzęta, a jej bohaterowie tak jak chciałaby Pani Stasiak przemierzają świat z plecakami poznając piękno przyrody ich planety. Skąd więc zarzuty? Jest taka reguła jeśli się o czymś pisze to wypadałoby to najpierw poznać. Można potem uniknąć takich bzdur jak pisanie o pokemonie św. Mikołaju (jeden z odcinków wyraźnie pokazuje, że św. Mikołaj posiada pokemony, a co za tym idzie nie może być jednym z nich).
Najlepsze jest jednak na końcu. Autorka stwierdza, iż baśń, żeby wzrastać, potrzebuje przestrzeni i nie zadowoli się z pewnością przestrzenią wirtualną. Wąskie ulice i zamknięte klatki placów zabaw rodzą takie właśnie ograniczone, zawsze zbyt ciasne historie. Żywe słowo, żeby funkcjonować, potrzebuje źródła - musi mieszkać w gałęziach starej wierzby, wplatać się w końskie grzywy na łąkach, a wieczorami snuć dymem z ogniska ku gwiazdom.. Wspominam moja ulubioną Gęsiarkę braci Grimm przyrody za grosz, a jedyne istotne zwierze dostaje po gardle na samym początku. Sinoborody? Tak samo. Myślę, że takich baśni można by znaleźć jeszcze więcej. Nawet szukając pośród współczesnych baśni miejskich proponuję p. Stasiak obejrzeć choćby Kakurenbo. Mimo miejskiej przestrzeni, stechnicyzowanego wroga, sprowadzenia zwierząt jedynie do sztucznych masek, ma w sobie wszystko co miały dawne baśnie, a nawet więcej. Ale czy etnolog, która nie rozróżnia baśni, bajki i filmu animowanego będzie to w stanie dostrzec? Szczerze wątpię.