Tyle... wygrać? Przegrać? Sama nie wiem. Wszystko jest we względnym porządku, ale kiedy dopada ten niewygodny sen to już nic nie chce być takie jak powinno. Kwestia przyzwyczajenia. Coś jakby komuś kto codziennie musi wypić kawę zabrać czajnik i drogocenne ziarna. Takie pospolite metafory. Może zbyt wygórowane, zbyt mocno powiedziane. Nie umiem wyrażać myśli. Dobrze jest jak jest, niech tak będzie. Może faktycznie to ułoży prawidłową drogę dla i tak zmęczonych nóg. Ale to nie zmieni jednego. Będę tęsknić do tego bezproduktywnego marnowania czasu przed głupim serialem, z chipsami i piwem. Bo się przyzwyczaiłam. Bo lubię. I tyle.
A co dalej? Też nie wiem. Patrzę sobie w kalendarz, liczę dni do niczego. Pyrkon. Wizyta u lekarza. Kolejne kolokwium.
I zastanawiam się tylko nad tym, czy znowu nie zacznę milczeć. Teraz chcę tylko ciepłą herbatę, może film, może jakąś książkę. Nie chciałabym tylko wpaść znów na ten sam kamień co ostatnio. Myślę, jednak, że nie wpadnę. Bo przecież nie było tak źle, nic ostatecznie nie zostało przekreślone, nic nie uciekło, ciągle tam stoi i jest. Istnieje. Samo w sobie. Ot tak. Na przekór. I ja też tak będę. Ot tak. Bo pani profesor od grzybów mnie lubi. Bo piwo jest dobre. Bo czekolada jest słodka. Bo przyjdzie wiosna. Bo mogę nad sobą popracować. BO NIKT MI NIE ZABRONI.
I nie pytaj mnie o to.
Znasz mnie doskonale.