Umrę w samotności, otoczona warstwą tłuszczu. Znów mi smutno, samotnie i s-jakoś (tak, potrzebowałam 3 s dla zajebistej aliteracji, bo jestem zajebistą artystką i zajebiście siedzę w zajebistym swetrze i zajebistej piżamie). Idziemy robić pierogi, a mi się naprawdę żyć nie chce. Porobiłam prezenty. Święta idą. Mnie nic nie cieszy. Już nawet blogowe sesje terapeutyczne nic mi nie dają. Postanoweinia poprawy też kończą się wielkim fiaskiem. I gdzie tu jest sens? W pokoju mam brudno, w środku bałagan.
Ale najgorszy jest ten moment, kiedy w końcu piszę konkretnej osobie, że coś mi leży na wątrobie. Nie pluję niezadowoleniem w eter. A i tak odzewu nie ma. Przyjaciele - milczą. Wszechświat - milczy. Kot - śpi.
Umrę w samotności.
Kompozycja klamrowa.