Przygotowałam solidny bucket list. Kupiłam piękny kosz piknikowy, żeby jadać śniadania na pomoście, chciałabym nauczyć się haftować i zbudować szklarnię na pomidory. Wrócę do makramy, zamówię Hogwart Legacy na PlayStation i przeznaczę część stodoły na pracownię. Będę częściej chodziła na spotkania autorskie w Cepelinie i wyjeżdżała z przyjaciółkami. Tak myślałam o czasie, gdy nic nie będzie nade mną wisiało, a teraz zamykam klapę laptopa i jest mi cholernie smutno. Bo "to coś" nad głową osłaniało mnie od wiatru. Zmuszało, by robić że swoim życiem coś dobrego, coś dużego. Nie zezwyklić, nie przescrollować go. Ze wszystkich doznań świata, najbardziej liczą się przecież wzruszenia. Miałam ich pod dostatkiem w filcowej torbie na książki, która jeździła ze mną do dziadka, a potem nie miała już dokąd jeździć. {Największe magiczne konstrukty zbudowane są właśnie ze wzruszeń, historii i rytuałów. Gdy jeden z nich się rozmywa, wszystko powszednieje i powoli zanika, jak świat w "Niekończącej się opowieści". To gorsze, niż gdyby przestało istnieć od razu, przeszyło mi serce i zassało się od środka, tymczasem muszę pozostać w świecie, który robi się coraz bardziej przezroczysty, nie mogę niczego podnieść ani dotknąć, tylko patrzeć - zupełnie jak duch, z tą różnicą, że duchem nie jestem ja, a potężny kawał mojego życia} Zostawałyśmy więc w domu, ja i moje książki. Czasem szyfry nie pozwalały się rozwikłać, innym razem rozpościerając się nade mną w sieci sensów i zostając już na zawsze. "Łeb do góry, teraz częściej będziesz mogła jeździć na grzyby, masz zajebiste nowe kalosze w dzikie kaczki" - mówi Mała Mi i otwieramy wino.