31 lat - nic się nie zmieniło. Dalej jestem romantycznym durniem, ciągle jem i piję niezdrowo, nadal boję się ciemności - tylko innej i nie wszędzie. Mam coraz mniej do powiedzenia. Coraz więcej do zrobienia.
31 lat temu dwoje ludzi stało przed wielką szansą, jaką jest czas, który pozostał. {Później ludzi było troje, czworo, pięcioro. Czas upływał, a życzenia wcale się nie spełniały.} Lata dziewięćdziesiąte odbijają mi się w kałużach podwórka. Brzmią ścieżką z Bravehearta i kasetą Bryana Adamsa, które zajeżdżałam w walkmanie. Rozczulają na wspomnienie dżinsowych dzwonów z haftem na nogawkach, na które nie było nas stać, a jednak je dostałam. Latem biegaliśmy po dachach, a w czasie ulewy odkrywaliśmy zakamarki okolicznych kamienic, duszne piwnice, suszarnie pełne skarbów albo po prostu przesiadywaliśmy na - najlepiej cudzych - klatkach schodowych. Opowiadaliśmy sobie mroczne historie, wymienialiśmy się karteczkami, graliśmy w karty, przeglądaliśmy Popcorn i Bravo podkradane starszemu rodzeństwu, raz nawet ktoś przyniósł świerszczyka. Piwnice pachniały ziemistą wilgocią, półpiętra - smażonym mięsem, a na strychu czuć było świeże pranie. W mieszkaniach czekały na nas opiekuńcze albo sfrustrowane matki {nieskrzyżowane nogi to pokrzyżowane plany}, tatusiowie po piwku lub pięciu, a niektórzy z nas w ogóle nie mieli tatusiów. Zdarza się, że wszystko pamietam zupełnie inaczej, ale dzisiaj tak. Wraca do mnie smak lodów Kredka i tych z krową na opakowaniu, naprawdę smakowały jak mleko.
Kolejne 31 lat wcześniej to rok 1960. Elvis wydaje singiel "It's now or never". Nasze polskie babcie raczej wybiorą "never", ale jego głos, usta i biodra staną się źrodłem fantazji o ucieczce od brudnej powojennej rzeczywistości, w której szczytem designerskiej finezji była paździerzowa meblościanka. Znam ten świat doskonale, ale tylko z własnej głowy. Jest czarno-białym globem zbudowanym z wychwytywanych {przez kilkuletnią mnie} kontekstów na grzbiecie dwóch żółwi śniących animowany american dream. To jedyne kłamstwo, które kocham nieprzytomnie.
Chodzi mi tylko o to, że 31 lat to właściwie szalenie dużo. Odległość pomiędzy moją różową kołderką z kotem a Elvisem w najlepszej formie. Pomiędzy ortalionowym wiecznie pogniecionym dresem a tweedowym żakietem znakomitej jakości. {głębiej w czasie i szerzej w przestrzeni} pomiędzy dymnym wieczorem bohemy XX-lecia międzywojennego a światłem wiktoriańskich lamp naftowych odbitych na śniegu. Niespełna jedna trzecia stulecia. Zaglądam przez ramię w przeszłość, bo boję się tego, co naprzód. Gdzie będę, gdy Młody dobije do czterdziestki? Czy będę?