/znów wędrujemy/ przez obce miasta, a ja wyobrażam sobie bloki przekrojone wzdłuż. Ludziki żyjące w wielkim plastrze miodu. Jedne smażą mielone, wymieniają żarówki, podlewają tymianek posadzony wiosną na balkonie, inne leżą w ciemności zwrócone do ściany, krzyczą na siebie śmiesznie gestykulując, schodzą do piwnic po rower, żeby już nigdy nie wrócić, łykają pastylki, dużo kolorowych pastylek, może nawet wszystkie. Ludziki zrzucające zawartość półek na ziemię, winę na swoje dzieci, kamienie z serc, kilogramy z Chodakowską, seksowną bieliznę z szorstkich odwodnionych ciał, wkurwione, zawiedzione, zastygłe w wiecznym oczekiwaniu. Głodne dotyku, rozmarzone, oczytane i zaspokojone. Pogubione, stęsknione, szczęśliwe, kochane, niewystarczające, niezgrabne, niepewne, dumne, żywe - martwe. Bez porządku, wartościowania, bez twarzy. Wchodzą, wychodzą, trzaskają drzwi, dzień - noc, świeże pranie - szczur wyschnięty na wiór, biel śniegu - zieleń topoli, trzask. Zielone, ruszamy. Nie ma dnia, żebym nie szukała w tym sensu.