Wielbiony obraz Marka Rydena.
Mam dym w płucach, a zamiast oczu niebieskie tafle.
Puste, zimne i bez emocji.
Czarną sztywną nitką zaszywam usta, rozrywając przy tym delikatną skórę.
Chce kości, kości, kości przebijające siną skórę.
Zdarte do krwi paznokcie, którymi rysuję czerwone wzory na brudnej ścianie.
Rozwalone nadgarstki i zakrwawione bandaże.
Jadąc autobusem patrzę na nijaki świat i stukam trzęsąca ręką w zamarźniętą szybę.
Mam ochotę na 15 g karbinolu.
Rozwijam się. Poszłam o krok dalej. Niszczę już nie tylko swoje życie.
Przywiązanie do mnie to jak synonim słowa autodestrukcja.