1.12.2014
Zimny, wietrzny grudzień.
6.30 na zegarze. Pora wstawać.
Zwykłe rutynowe czynności wykonuję dość leniwie.
Pora iść.
Drzwi chcą wyrwać się z nawiasów i uciec daleko.
Ah ten wiatr - figlarz niesforny.
A co to? Zamrożona kałuża? Jeszcze cała?
Roztrzaskuję ją ciężkim glanem z wrednym uśmiechem. Jak pięcioletnie dziecko cieszę się ze zniszczonego aktu mrozu.
Chucham przez szalik jak palacz z fajką w ustach i czekam.
Zimno.
Wracam.
Kładę się pod parzącym grzejnikiem i słyszę to ciepło, czuję to ciepło.
Ja nadal drżę.