Od końca września nie wyszłam nigdzie, nie licząc oczywiście zajęć.
Nie chodzi mi nawet o wyjścia z ludźmi. Mówię o prostych czynnościach, jak sklep czy poczta.
Kursuje jedynie UW-dom, by zaoszczędzić jak najwięcej czasu, zakupy robiąc przez Internet (chwała Tesco z dostawą do domu) lub prosząc współlokatorkę o ewentualne kupienie czegoś, jeśli będzie mieć po drodze.
Niesamowicie przeraziłam się tym wszystkim.
Powoli zaczynam łapać oddech, choć nie wiem na jak długo.
Stres podczas zajęć towarzyszy nadal, jednak mając świadomość tego, że jestem przygotowana, ciężej mnie czymś zaskoczyć. Szkoda tylko, że nakładają nam tyle pracy do domu, że czas, który myślałam, że poświęce na nadrabianie zaległości przeznaczam na odrobienie wszystkiego.
Nie wiem skąd znajdę czas na to, czego u mnie na uczelni w programie nie było, a tu jest wymagane.
Fakt, że jestem nie tutejsza nie jest w przypadku japończyków żadną taryfą ulgową.
To, co ktoś przerabiał miesiącami, a nawet latami - ja muszę nadrobić na dniach.
Wiem, że jestem uparta, wiem też, że jestem osobą zawziętą i myśląca, jednak w tym przypadku utrudnieniem jest zbyt mała ilość godzin w dobie i problemy ze snem.
Jest w chuj ciężko. Z tym, że jednocześnie lubię stawiać na swoim.
Zazwyczaj mi się to udaje. Oby tak było też w tym przypadku.
Tymczasem czekam do następnego weekendu. Pierszy weekend od nie pamiętam kiedy, gdzie nie będe czasu spędzać ani w książkach, ani w pracy, ani na niczym, co związane z moją szarą codziennością.
Spędzę czas z Klusz, naładuję baterie i może spotkam się jeszcze z dwoma innymi osobami jak starczy czasu.
A narazie - wytrwać!