Ten Deszcz po prostu Ją napadł. Ze wszystkimi atrybutami swojej impertynencji. Chociaż nie był to ani napad z nożem w ręku ani z rewolwerem w dziurce od nosa. Zrobił to jeszcze gorzej. Spłynął cicho i baardzo powoli. Najpierw dopadając grzbietu jej włosa. Potem poszło mu gładko - drogą wypróbowaną już u innych swoich ofiar. W końcu co to dla niego - z całym wyposażeniem lodowatości przejść drogę bądź co bądź łatwą i krótką, od włosa grzbietu po, z przyrodzenia nadany włosowi koniuszek. Dyskretna, zimna bestia o łagodnym uśmiechu. Deszcz nigdy nie spieszył się z robotą. To nie było w jego stylu. Był dokładny. Z naturalną monumentalnością kroku robi z każdego z Nas uśmiechniętego dystyngowanego idiotę - zachwyconego dostąpieniem zaszczytu dotyku. Dotyku Mistrza szelmostwa - Deszczu. Płynie? Absurd! Przede wszystkim - nie można dać się zwieść pozorom, tak jak uległa mu Ona. To sztuka, nie płynięcie! Rozpieszczał Ją i kazał za sobą tęsknić. To taka technika mordowania. Bo jak inaczej wytłumaczyć to jego błądzenie po ustach i wślizgiwanie się takie-niby-przypadkiem za dekolt misternie wysuszonej bluzki, a potem
- nagłą nieobecność Szanownej Mokrej Osoby? On wydrąża dziury w naszej skórze. Wypłukuje.
Ona mu na na to pozwalała... pozwala mu żłobić, ryć, rzeźbić. Znęca się nad nią a potem odchodzi. Pozwala mu na to. Jest uzależniona. Jest uczulona na jego sadystyczny brak. Masowa eksterminacja naskórka. Robota Mistrza Szelmostw - Deszczu. Jego zimnych zębów wżynających się w skórę, czeszących nerwy, wyobraźnię, umysł...
Pogłaskał...
Komentarze
kabi naszedł mi na myśl DeszczJesienny Staffa, mój ulubieniec