Chcę się zaćwiczyć, zamęczyć, zaskakać, zagłodzić. Mam odczucie, że jedzenie jest wszędzie (a zwłaszcza we mnie), że ja ciągle jem, wszystko jem. To bez sensu! Nie chcę jeść, nie chcę czuć smaków, chcę moją (nie)normalność! Wszyscy pokolei mnie zostawiają, opuszczają... "Anoreksja" też ma mnie opuścić? Ma zabrać swe kraty ze mnie i zostawić samą na pastwę losu? Na pastwę losu, w którym co krok jest gdzieś jedzenie? Co prawda, tęsknie za niektórymi smakami, ale jak wczoraj spróbowałam trochę jednego zapomnianego smaku, notabene smaku miliona kalorii!... Wyrzutami znowu rozszarpałam się w środku, a dopiero co czułam się odrobinkę lepiej. Problem jest swego rodzaju azylem. Wolę pisać "problem", a nie "anoreksja", ponieważ nigdy nie wypowiadam tego słowa z moich ust, poza tym nie przypominam sobie bym kiedykolwiek uważała, że "anoreksja" jest ze mną. Nigdy nie uważałam też, że mam problem, czy, że jestem chora. Coś w mojej głowie siedziało, ale nigdy tego nie zdefiniowałam, dlatego trudno mi teraz to jakoś określić, teraz, gdy mniej więcej wiem, że mam problem. Wracając do tematu, rutyna dnia tworząca się przez rutynę jedzenia jest dla mnie bezpieczna. Nie mogę wyjśc poza to, nie poradzę tam sobie, nie mam sił, ani odwagi, ani nawet wsparcia od kogoś! Więc nie chcę. Świta mi w głowie słowo "marzenia". I co ja mam zrobić? Jak mam pogodzić jedno z drugim? Jak mam być szczęśliwa i żyć? Wychodzi mi tylko, że albo będę jadła, będę wyniszczać się wyrzutami sumienia, a co za tym idzie, depresją i złym stanem psychicznym, ale za to być może będę w rękach trzymać marzenia (tylko być może!), albo zostanę przy swoim, będę w jakiś sposób bezpieczna, stęskniona marzeniami, z pustką w rękach, lecz bez tak częstych wyrzutów, furii i histerii, bo nie wykluczam, że nie będzie ich wogóle. BEZ SENSU. Boję się, naprawdę się boję. Boję się każdego poranka i każdego wieczora, boję się tego, co przyniesie nowy dzień. Boję się odzywać, otwierać usta, jeść, pić, iść spowrotem do szkoły i codziennie spotykać tych samych ludzi, codziennie uśmiechać się na siłę i chodzić z napisem "Wszystko dobrze" wypisanym na czole. Ale może chociaż wraz z powrotem do szkoły, powrócę do kilku istotnych rzeczy? Taniec, pisanie wierszy.
Ostatnio ciągle pęka mi skóra. Jet strasznie sucha, a do tego ciągle zapominam smarować się kremami nawilżającymi. A jak już posmaruję, to skóra od razu wchłania i na powrót jest sucha. Boję się już swojej wagi. Za dużo we mnie strachu i smutku, i samotności. Ale ja się chyba do tego przyzwyczaiłam? Tylko niekiedy przez jakiś jeden jedyny dzień przeszkadza mi to, lub stresuje i myślę sobie, że chciałabym coś nowego zrobić, coś czego dawno nie robiłam, spontanicznie i z kimś, nie samotnie. A potem wracam do rzeczywistości i żyję w przyzwyczajeniu. Może faktycznie to tylko przyzwyczajenie? Może tak się przyzwyczaiłam, że oszukująco nie odczuwam potrzeby spotykania znajomych, śmiania się do rozpuku itp? Mam w głowie tyle nie wyjaśnionych pytań, tyle niezrozumiałych dla mnie rzeczy. Chyba przez całę swoje życie nawet połowy nie zdążę wyjaśnić.
Jakże ja wyblakłam przez te kilka lat... Mama chyba widzi to najbardziej, ona pamięta mnie za tamtych czasów, ja naprawdę mało pamiętam. Wyblakły wspomnienia wraz z tym, gdy wyblakłam sama ja.