Znów ja. Troche bardziej optymistyczna, a zarazem zmieszana i zagubiona.
Szczerze? Nie mam pojęcia jak pogodzę dbanie o formę, naukę, pisanie z moim Aniołem Stróżem i wszystkie wyjazdy, których będzie teraz od ch... cholery. Do tego biorę udział w wypierdziście ważnym projekcie aż do końca września/początku października - zawalone noce, wstawanie o 5:30 żeby ze wszystkim się wyrobić. Kocham życie w biegu, ale nie w stresie...
Tak czy siak muszę zwiększyć kontrolę nad swoim ciałem i jutro... kupuję nową wagę. Porządną, elektroniczną, szczerą... Szczerą do bólu. Bo czasem musi zaboleć, żeby w końu zebrać dupe i coś zrobić, wszyscy dobrze o tym wiemy.
Dzisiaj bez treningu. Dlaczego? Wstać o 5:30, wyjść z domu i wrócić po 18 do domu pełnego obowiązków. O tak. Jutro obowiązkowo.... Chyba zacznę żreć samą sałate żeby dojść do tych 50kg... CHOLERA. Ten tłuszcz mnie rozbija. Ale i tak jest lepiej - nie płaczę już drugi dzień. Nie wymuszam wymiotów. Nie mam AŻ TAKICH wyrzutów sumienia przez żarcie. Trochę są, ale na prawdę jest lepiej...
Jeju, może w końcu zaakceptuje siebie? Tia. Już.
A co u Was moje chudzielce?