W obliczu smutku dostaję od ludzi głownie dwie formy pocieszenia: pierwsza jest ucieczką do Boga, druga wiarą w lepsze jutro. Nikt jednak nie mówi, że moje życie jest cokolwiek warte już dziś, albo że kiedyś było. Czy to możliwe, że wydaje się wam, iż mam jeszcze odrobinę siły na szukanie czegokolwiek (kogokolwiek) podczas gdy sensu nie widzę w otwieraniu oczu? I czy naprawdę myślicie, że tkwiłabym tu nie mając żenującej, naiwnej nadziei, że nawet jeśli później niż prędzej, to w końcu będzie dobrze? Sama nigdy nie potrafiłam dość skutecznie kogoś pocieszyć - bynajmniej takie odnosiłam wrażenie. Dziś wiem, że kiedy ktoś jest na dnie, to nie wolno targnąć go po nim i pozwolić, żeby sobie zdarł plecy, niedobrze, kiedy wymagamy od tej osoby więcej niż samego trwania i każemy jej iść bez zregenerowania sił wciąż do przodu, albo - co gorsza - jeszcze czegoś poszukiwać po drodze. A już najbardziej WKURWIA mnie, gdy zarzuca mi się brak uśmiechu. Nie znam tak obłudnego zachowania jak uśmiechanie się podczas gdy wnętrzności gotują się z bólu i rozżalenia i jeśli jest jeden, dwa (może więcej, choć niewiele) powody do radości to nie są one w stanie tego pożaru załagodzić, skoro wszystko wydaje się być drewniane i łatwopalne. Uśmiech powinien promieniować, zarażać, przede wszystkim zawsze być szczery! Nie wymagajmy nigdy uśmiechu. Ludzie śmieją się, gdy są szczęśliwi, usatysfakcjonowani, kiedy jest im d o b r z e . Nie wymagajcie, cholera, ode mnie, żebym była fałszywa. Brzydzę się swoim losem, niechbym chociaż dla siebie samej zatrzymała szacunek.
On kroczył, milczał, po trzykroć upadał...
Znał moje zamiary, jednak zawsze wstawał.