Ostatnie pięć tygodni uświadomiło mnie dwie rzeczy. Po pierwsze, jestem potworną panikarą, a po drugie, korzeniami wrosłam w Sherwood. Boję się. Najzwyczajniej w świecie się boję, o siebie i bliskich, a pośród tego całego strachu staram się normalnie funkcjonować i odświeżać swoje stare zajawki. Odkąd wróciłam do domu stałam się spokojniejsza, przestałam oglądać wiadomości. W takich chwilach cieszę się, że mój dom rodzinny jest na zadupiu, że do lasu mogę pójść w piżamie, że mogę wykąpać się w rzece, że gdybym tylko chciała, mogłabym nago biegać po łące. Nie chcę. Wybacz świecie, nie mam ochoty. Zawijam się w hinduskie sari i po cichu śpiewam o miłości. Zastanawiam się, co będzie dalej. Tęsknię do moich dzieci i jest mi cholernie przykro, że w momencie, gdy znalazłam pracę dla siebie, wszystko zostalo mi odberane. Czekam z niecierpliwośćią na powrót do normalności. Mimo że jestem całym sercem introwertykiem brakuje mi ludzi, brakuje mi serdeczności obcych ludzi na ulicy i w sklepie, brakuje mi otwartości, którą musimy pogrzebać na czas koronki. Boję się, że gdy epidemia minie zostanie w nas strach przed drugim człowiekiem, lęk przed podaniem ręki, życzliwym uściskiem. Strach i miłość to chyba dwa uczucia z których jestem zbudowana, które mnie całkowicie ukształtowały. Chyba po prostu nie byłabym sobą, gdybym się trochę nie pomartwiła, o siebie i innych. Ktoś musi, nie? Na wiele spraw patrżę teraz inaczej. Na wiele osób patrzę inaczej. Tutaj, na skraju lasu, brakuje mi jedynie tych kochanych ramion, które czekają na mnie dziesiątki kilometrów ode mnie. Widzę go w każdym napotkanym drzewie, może dlatego tak bardzo lubię je przytulać. https://www.youtube.com/watch?v=tlj6BKIX-QM