Daje z siebie wszystko, a gówno mi wychodzi. Chcę koniec sesji. Egzaminy zdaję, ale inaczej wyobrażałam sobie wyniki w indeksie... Z żarciem raz dobrze, raz tragicznie. Ważne, że utrzymuję wagę. Nawet już nie wiem, co robię ze swoim życiem. Jestem zmęczona.
Głupie to wszystko. Przykładowo przez dwa dni jem idealnie, a dnia trzeciego... żrę. Ale nie są to takie bulimiczne napady, ale normalnie żywienie też nie. Wczoraj na przykład śniadanie było planowane, ale potem zaczełam piec ciastka owsiane, miałam zjeść jedno na II ś, oczywiście wyżarłam prawie wszystkie. Do tego kanapka z miodem i masłem. Potem chwilowy spokój - wypiłam w ramach obiadu napój z jogurtu i mięty. Ale co z tego skoro potem wypiłam drinka malibu z mlekiem? a po powrocie do domu posiliłam się obiadem - wątróbką z ziemniakami (co prawda bez masła i tłuszczu...), a zaraz potem zjadłam chyba ze 4 kanapaki z miodem. I nie zwymiotowałam ani razu. Sama nie wiem dlaczego. Już chyba nie mam siły wymiotować. I tak rzygając nie schudnę. Jak mam dzień jedzenia to jem, rzygam ale zaraz po znów jem. Więc jaki to ma sens? żarcie zostaje w brzuchu, a potem odkłada się na boczkach.
Dzisiaj jest ok. Lubię chodzić do pracy, bo wtedy wychodzę z domu wcześnie rano, zabieram jedzenie i jem tak, jak trzeba. Ale jak mam siedzieć w domu zawsze kończy się to żarciem. to wkurzające. nie panuję nad sobą ani trochę.
żyć mi się czasem nie chce.
cały czas krąży za mną ta myśl "a kiedyś umiałaś....". no właśnie, kiedyś. teraz nie jestem tą starą mną. nie jestem courage55... teraz już nic nie potrafię. i jestem gruba.
na razie będę trwać w tym zawieszeniu do konca sesji. potem coś wymyślę. oby.
mam dla Was coś jeszcze. nie sądzicie, że ten filmik opisuje to idiotyczne dążenie do niczego? zobaczcie same. klik.