Mam ostatnio wrażenie, że życie robi sobie ze mnie niezłe jaja. Chciałabym się pozbyć jednego wielkiego ciężaru z barków, a wciąż, mimo presji czasu jestem niepoukładana, nieobowiązkowa, chaotyczna i roztrzepana. Nie umiem się zmoblilizować do rzeczy, na której najbardziej powinno mi było zależeć, a wykonuję po drodze 300 innych i do nich nie mam przekonania, że coś dobrego z nich wyjdzie.
Mieszkam w obcym mieście i próbuję częstować się dorosłym życiem, którym chciałam się zachłystywać jako świeża 18-stka. Jakie ono jest? Mogę je porównać do goryczy grapefruita - częstujemy się kolejną cząstką owocu myśląc, że każda następna będzie smakowała lepiej. Ewentualnie do wódki- pijemy ją, ogień przedziera się przez cały przełyk, a my pijemy następne kieliszki, by przekonać się, czy dalej będzie tak samo niesmaczna.
Tak, dorosłe życie jest niesmaczne. Zaskakuje brakiem moralnych zasad u niektórych jednostek społecznych, brakiem empatii u ludzi, którzy mijają Cię na co dzień, jadą z Tobą autobusem. Każda dorosła twarz jest szara, a gdy chcesz spojrzeć jej w oczy, by sprawdzić, czy chociaż w oczach pali się wola życia- odwracają głowy, chowają je w piasek i boją się, że ktoś dostrzeże, że on tak naprawdę się boi, że nie chciał dorastać, bo dorosłe życie jest dla niego za ciężkie. Nie wszyscy z nas tak naprawdę dojrzali do dźwigania ciężaru dorosłego życia na barkach.
Szczęśliwie owoc można posypać cukrem, a wódkę popić słodkim sokiem z pomarańczy. Nawet największą gorycz trzeba przełknąć, bo gdzieś zawsze istnieje wiara, że smak życia się zmieni- na słodszy.
I ja, z tą niecierpliwie wyczekiwaną przeze mnie słodkością, gdzieś w końcu znajdę swoje miejsce na świecie. I mniej roztrzepana też będę. W końcu dorosłe życie zobowiązuje. Trzymajcie za mnie kciuki.