Witajcie...
W końcu mam troszkę czasu to opiszę poród...
Wszystko zaczęło się 7 kwietnia, wieczorem siedzieliśmy sobie z całą rodzinką i po kolei każdy sprawdzał sobie ciśnienie.
Moje było 210 na 110...
Myśleliśmy, że to żart, bo czułam się bardzo dobrze...
Pomyślałam, że tego dnia długo po mieście chodziłam i może to ze zmęczenia...
Rano ( 8 kwietnia ) się obudziłam i niestety ciśnienie nie spadło...
Spakowałam torbę i pojechałam z mama na izbę przyjęć...
Od razu przyjęli mnie na oddział...
Leżałam i dostałam kroplówki, tabletki...
Jedna kroplówka, 2, 3...
Ciśnienie nie spadało...
Zrobili ktg, wszystko było w porządku...
Pielęgniarka powiedziała, że na moim miejscu szykowała by się na cesarkę...
Byłam przerażona...
Przyszedł lekarz i zawołali mnie do gabinetu...
Zbadał mnie, porozmawiali z 2 lekarzem, obejrzeli wyniki badań krwi i powiedzieli, że jedziemy na blok...
Najgrosze dopiero miało nadejść...
Leżałam tam sama jak palec, bo nikogo nie mogło być...
Dopiero po jakimś czasie wpuścili moją mamę, bo leżałam i płakałam...
Dostałam takiej chisterii, że szok...
Potem przewieźli mnie na salę operacyjną, moja mama była za ścianą i patrzyła na wszystko przez okno...
Zrobili mi znieczulenie zewnątrzoponowe...
Straciłam czucie w nogach, ułożyli mnie na stole...
Lekarze przyszli, zaczęli mnie szykować...
Mama mówiła, że jak leżałam miałam ciśnienie 220 na 120...
Pamiętam moment w którym lekarz przeciął mi brzuch, czułam, ale to nie bolało...
Ale w momencie w którym wsadził mi rękę do brzucha wrzasnęłam z bólu...
Wierzcie mi lub nie, ale takiego bólu w życiu nie czułam i tego okropnego dotyku nie zapomnę do końca życia...
Więcej nie pamiętam, bo od razu mnie uśpili, jak się kapnęli, że znieczulenie dobrze nie zadziałało...
Wydaje mi się, że przez to ciśnienie i pośpiech nie zdążyło porządnie zacząć działać...
Malutka urodziła się o 18:25 ( ja urodziłam się 13 kwietnia o 18:45 więc chciała być pierwsza cwaniara ).
Ech po operacji obudziłam się na sali, stała przy mnie mama i teściowa...
DOpiero jak się rozbudziłam poczułam okropny ból, macica mi się obkurczała...
Znów zaczełam płakać z bólu, dali mi znieczulenie w kroplówkach i było już lepiej...
Moi rodzice chwilę później pojechali, a ja leżałam sama...
Nawet nie miałam jak zobaczyć malutkiej...
Po 22 przywieźli mi koleżankę na sale, koło 23 też zaczęło ją rwać i pielęgniarka podała jej pyralginę, a ta dziewczyna zaczęła umierać na moich oczach...
Zrobiła się sina, zaczęła się trząść i przestała oddychać, chyba z 15 lekarzy się zleciało...
W tym ściągali z domu mojego lekarza prowadzącego, jak mnie zobaczył to był w szoku...
Na drugi dzień rano przyszedł i ze mną rozmawiał...
Mówił, że dostane od niego nagrodę, że sprawdziłam to ciśnienie, bo gdybym nie sprawdziła tego ćisnienia i byłoby wzywane do mnie pogotowie gdy miałabym już atak, to powiedział, że wątpi, że by mnie albo małą uratowali...
Także chyba Bóg tak chciał i tak musiało być, że obie żyjemy...
Masakra, to co się naoglądałam to moje :O
Dzień pełen wrażeń...
Córka jest ze mną, to jest najważniejsze...
Ale po całej tej sytuacji na długo odechciało mi się rodzeństwa dla Weronisi...
Nikomu nie życzę takiego obrotu spraw...
Na poprawę tej ponurej notki część pierwsza zdjęć z naszego wielkiego dnia...
Przygotowania moje :)