Boli cię wszystko. Boli cię serce, boli cię umysł i całe ciało. Zamykasz się w pojedynczych, upojnych epizodach. I chociaż nie mają one większego przekładu na ogół życia, są pewnym rodzajem autoterapii. Budują znikome, acz potrzebne poczucie atrakcyjności, którego nigdy nie miałaś w sobie za dużo. Cały ten mechanizm, cały ten pieprzony obrzęd polega na tym, że każdy musi być frajerem. Musi szybko zaczynać i jeszcze szybciej kończyć. Później pojawia się następny, którego imienia i tak nie zapamiętasz. Znowu weźmiesz, nic nie dając. Znowu, ze szczyptą goryczy i ogromnym poczuciem samozadowolenia, przejdziesz z podniesionym czołem przez tłum zszokowanych osób. Zszokowanych, zbulwersowanych... Z resztą, mniejsza o nazwę. Istota tkwi w tym, że tego typu egoizm jest dość trudny. Nie każdy potrafi wejść i wyjść ot tak, z kamienną twarzą i zlodowaciałym sercem. Dla ciebie jednak, problem nie istnieje. Ślizgasz się między kolejnymi rękoma tak płynnie, że niemal niezauważalnie. Cóż, w końcu robisz to dla zysku. Dla swojego pieprzonego ego. Nic nie musisz. Nikt niczego od ciebie nie wymaga... To obłudne, jednak wciąż naiwnie powtarzasz sobie, że jesteś twardzielką, której się nie podskakuje.