Siedziałam na wpół ogłuchła od nadmiaru decybeli i szaleńczo poprawiałam umiłowany wzór, budujący pozory naiwnej przynależności. Skóra paliła żywym ogniem. Zakaz nakładania jednej warstwy na drugą nie miał znaczenia. Nic nie miało. Potrafiłam tylko siedzieć osłupiała i pulsować w takt jej muzyki. Nie było dokad uciekać. Miałam to we krwi. Miażdżąca doskonałość ścisle opływała każdą moja tkankę , kazdą komórkę. Urastałam w kompleksy. Cykliczne pochłanianie zabójczych dawek nikotyny trzymało mnie w jednym kawałku, jednocześnie zabijając. Procesy tak kurewsko do siebie podobne. Tak kurewsko paradoksalne.
Obłąkańczy śmiech zagłuszał co jakiś czas wyryte już w pamięci dźwięki i słowa. Nie miałam nic innego. W paranoicznej pustce umysłu widziałam tylko jeden obraz. Słyszałam tylko jeden, niosący się echem głos. Siedziałam tak, wewnętrznie krwawiąc, i dziwiłam się, jak jestem silna.