Schludnie ułożę włosy. Pomaluję oczy. Wcisnę się w znienawidzone eleganckie ciuchy. Dumę schowam do kieszeni. Złożę ręce. Majestatycznym krokiem podejdę do ołtarza. Wymamroczę dokładnie przećwiczoną formułkę. Fałszywie odśpiewam psalm. Podziękuję, przeżegnam się i wyjdę. Nie opuściwszy jeszcze terenu kościoła, z czyiś zniesmaczonych ust usłyszę "ja pierdolę" lub jakieś inne soczyście wieńczące słowa. Z czyiś ust? Zaraz, to chyba moje usta.
Czasami bywa tak cholernie nieznośnie. Nieznośne sytuacje, nieznośne słowa i nieznośni ludzie. Jestem tak kurewsko świadoma. Trzeźwa. Szmacące się myśli mają mnóstwo dróg ucieczki, które bezbłędnie odnajdują i wykorzystują. Zostają tylko te najbardziej wierne. Te nie zawsze dobre, ale zawsze prawdziwe. Dziś niemal rozerwałam sobie płuca, łapczywie wdychając aromatyczne, wiosenne powietrze. Stałam po kostki w błocie i cieszyłam się, że jest tak ładnie, że idzie wiosna. Cieszyłam się, bo moje dwie mnie chyba w końcu znalazły jakiś wspólny most. Wąską ścieżkę, którą od czasu do czasu przechadzają się razem, idąc dumnie, ramie w ramie.