Przychodzę tu czasami, bo to miejsce jest kawałkiem mojej historii. Nie zaglądam często do starszych wpisów, ale mimo wszystko mam wrażenie, że te cyfrowe strony skrywają cząstkę mnie. Mnie z przeszłości. I przychodzę tu także dlatego, aby z tą przeszłością się konfrontować. Dziś mierzę się z tym, co najbardziej delikatne. Z tym, co najbardziej drogie i najbardziej bolesne. Chcę zostawić ślad. Pewien dowód na to, że jestem tutaj, w tym miejscu, z tym wszystkim co próbuję nędznie opisać słowami.
Dłuży mi się życie. Realizuję swoje praktyki, postanowienia i własne zwyczaje. Stawiam sobie cele, do których nawet nie mam zamiaru dążyć. Wymyślam nowe marzenia, których za bardzo nie chce mi się spełniać. Czekam na dobre rzeczy. Robię dobre rzeczy (rzadziej). Jednak to wszystko nie jest w stanie wypełnić tej ciszy, która rozsadza mi głowę każdego ranka, kiedy odzyskuję przeklętą świadomość i słyszę głuche pytanie:
po co.
Głowa jest głównym bohaterem tej opowieści. Bo zdjęcia można schować do szuflady. Hasła i nazwy można zmienić na nowe. Można pozbyć się ubrań. Można ukryć prezenty, pamiętniki i statusy. Można kłamać. Można udawać. Można się przecież śmiać. Ale co z głową? Jak wytłumaczyć głowie, że to koniec? Jak ją przekonać, że wszystko co zna jest już nieaktualne? Jak przyzwyczaić świadomość do utraty czegoś, co tak długo było częścią porządku świata? Jak przyzwyczaić ciało do braku, po latach oswajania go z obecnością? Jak przyzwyczaić duszę do pustki?
I po co mam to robić.
O pustce mówiłam tu całkiem niedawno. Głupia byłam, młoda taka, naiwna. Może szczęśliwa. Każdy z nas ma mniejsze i większe niedopełnienia. Moim problemem jest dzisiaj to, że pustka jest większa ode mnie. Przynajmniej o dwanaście centymetrów. Straciłam tożsamość. Straciłam poczucie bezpieczeństwa. Rodzinę. Straciłam dom. Jest mi permanentnie zimno i unoszę się w próżni. Wokół mnie są gwiazdy. Wiem to, widzę ich światło. Ale nie dociera do mnie ich ciepło. To całkiem przypadkowa, a jednak trafna metafora. Bo w zasadzie wielu z dołu stwierdziłoby, że mogę wszystko, przecież jestem tak wysoko. A ja marznę, lewituję i chciałabym wrócić. Bo tęsknię za siłą, która trzymała mnie na powierzchni. Tą, której nikt nie odczuwa, a bez której wszyscy byśmy zginęli. Czy gdybym znalazła w końcu te cholerne zagięcia czasoprzestrzeni, a podróże w czasie byłyby możliwe, to cofnęłabym czas? Tak. Czy cofnąwszy się do tego momentu, podjęłabym tę samą decyzję, która doprowadziła mnie do tego miejsca? Also tak. Ufam przeszłej sobie. Wiem, że zrobiła wszystko co umiała. Wiem, że chciała uratować siebie, mnie, ale także nas. Czy ostrzegłabym ją przed konsekwencjami, których się spodziewa, ale których nie będzie w stanie udźwignąć? Chyba nic by to nie zmieniło. Nie można przygotować się na koniec świata.
Brzmi to trochę tak, jakbym naoglądała się za dużo filmów science-fiction. Ale tak się czuję. Jak w kiepskim filmie science-fiction z naciskiem na drugi człon. Dla kogoś mógłby to być tylko wycinek zdarzeń, anegdotka. Dla mnie jest to jedna trzecia życia. Jedna druga tego, które dobrze pamiętam. Jedno całe życie, które miało dla mnie znaczenie. A teraz się skończyło. I w pewnym sensie skończyłam się ja. Ciężko jest mi znaleźć pomysł na kolejny rozdział, nie przychodzi mi do głowy żaden sensowny scenariusz. Nigdy nie było mi po drodze z ideą, fantazją i stwórstwem. A dzisiaj muszę wymyślić siebie na nowo. Odbudować to, co zdruzgotane, pozszywać wnętrzności, wymienić procesor, połączyć zerwane przewody, a potem wymyślić
po co.
Próbuję się pożegnać z pewnym etapem. I muszę przyznać, że nie był to dobry czas. Był najlepszy. Ciepły w swojej chłodności. Będący jednocześnie tajemnicą i rozwiązaniem. Pełen słabości i płynącej z nich siły. Dający pewność, budzący wątpliwość. Spokojny, raniący do bólu, pouczający i pełen zrozumienia. Był niezwykły. Niepowtarzalny. Ten mój etap, mój czas. Całował mnie w skroń i trzymał za krtań. Przez długi czas za jedno z większych życiowych zagrożeń uważałam uzależnienie. Czyjeś oczywiście, mnie takie rzeczy nie dotyczyły, byłam na nie za dobra. Ironia losu w swojej popisowej przewrotności zdecydowała, że to ja skończę na odwyku. Nie polecam. Dostałam amplitudą po głowie. Ale kiedy myślę o przeszłej i przyszłej mnie, to wiem, że dla nich warto to znosić. Dla ich minionego i nadchodzącego szczęścia.
Trochę to paradoksalne, ale sama wciąż nie potrafię się na to zgodzić. Nie potrafię chcieć się na to zgodzić. Zmuszam się, rozkazuję sobie i powtarzam, że pomimo zimna mogę przynajmniej popatrzeć na galaktyczne niebo. Wpatrywać się w jego nieskończoność, obserwować meteory i mimo tego, że nie mam już do nich żadnych życzeń, wierzyć, że mają plan.
Te słowa nie są wystarczające. Nie odzwierciedlają wiele. Czuję niedosyt gdy mam nacisnąć niebieski przycisk i zapisać tę kolejną cyfrową stronę. A może po prostu nie chcę zostawiać na niej tego świadectwo. Nie chcę tej rzeczywistości. Ktoś napisał, że można żyć bez powietrza. Można. Tylko co to za życie.
https://www.youtube.com/watch?v=jhGQniHw2rU