Dwudziesty drugi sierpnia dwa tysiące szesnastego roku, godzina dwudziesta pierwsza trzydzieści dwa. Dokładnie rok od mojej ostatniej aktywności na tym blogu i dzień, w którym odczuwam silną potrzebę radykalnego powrotu. Dzień, który stawia mi skuteczną blokadę. Groteskowe twarze spoglądają z ładunkiem niepokoju płynącym z nich samych, może z tego, jeszcze dwie godziny temu, różowego jesiennego nieba. Może to właśnie jesień: stęchła rzeczywistość, truchła pięknych wspomnień, swąd knotów nad cmentarnym lasem, gorąca herbata, organiczna poezja i jeszcze więcej popiołu. Może to od nowa nauka słów i znaczeń, pytania i rozumienia jak co roku. A może wszystko to, co z lat ubiegłych spod tych stosów liści, które jeszcze nie spadły, nigdy nie powinno zostać odgrzebane. Jakaś iskierka czarnego humoru podpowiada: to wszystko przez tę dzisiejszą pożółkłą prawą stronę topoli! Jutro pewnie nie będzie topoli. Łoskot upadku tak, ale nie topoli.
Tak to już chyba zostanie na zawsze z tą jesienią, zwiędłymi wieczorami trwogi i lęku, który już umrzeć dawno powinien rok temu, i dwa, i pięć. Jesień miała zawsze koić, a tymczasem kruchy dech w piersiach zatyka najmniejszy jej zwiastun.
Najdoskonalsza to pora, bo trwa, bo jest wieczna i wiecznym jest wszystko, co jest nią. Chłodna, zdystansowana, a tak delikatna, zamknięta i odizolowana. Maltretuje każdą minutę, burzy w pamięci ostatnie dni, nie naruszając jednak retrospekcji poprzednich, kalkuluje poziom człowieczeństwa.
A przecież jest dwudziesty drugi sierpnia. Zbliża się nieuchronnie, czuć to w gnatach, pora porzucić to nędzne ubranie z poczucia zaufania. Kołysane przez dwanaście miesięcy, obłąkane ciało, rozkładającymi się dziesięcioleciami, trzyma się na wieczność, której tylko teraz, i tylko za rok, i dwa, i pięć będzie mogło doznać w stopniu znikomym. Całe drżące czy przypadkiem nie wysypie się na pościel cały wór chemicznych substancji. Zanegowałam absolutnie wszystko i negacja mogłaby być grubą podeszwą mojej stopy, gdyby jakkolwiek udałoby się ją przekształcić w jakąś plastyczną masę prawie całkiem niezniszczalną. To obsesyjna, niewiarygodna walka o to, by nie zatracić własnej tożsamości. Proszę mi wybaczyć, te maniakalne zdania mówią o niej więcej niż sama mogłaby się spodziewać. W gruncie rzeczy jest to tylko imitacja, owszem, nie mogłoby przecież być inaczej. Moja pamięć ma kiepską widownię. Wyławia wszystko, co zostało zatopione albo pływa jeszcze tuż pod taflą wody. Jeśli to zdoła się kiedyś zakorzenić, wrośnie w żyły. Wmówiłam sobie, że nie umiem już pisać listów do siebie, wmówiłam, ufam, w cholerę, że sobie wmówiłam. Byle odroczyć oficjalne stwierdzenie płynącej z tego katastrofy.
Kłamstwo ma krótkie nogi, karaluchy.
...
edit. Dwudziesty drugi sierpnia dwa tysiące szesnastego roku, godzina dwudziesta druga dziesięć.
Torsję targają mną na samą myśl o tym, że przy wrażeniu opuszczania podziałów i klasyfikacji, użyłam w tych kilku zdaniach kilkunastu słów, które są synonimami tych w istocie cisnących się na usta i klawiaturę z wyuczonego od a do z kodeksu dobrych obyczajów, nie mówienia o sobie rzeczy niewygodnych i poprawności politycznej. Niech cię szlag, żytko, szkaradna kreaturo.