Do niezwykle zuchwałych wniosków i porównań dochodzę ostatnimi czasy. Właściwie jest mi całkiem dobrze. Jestem z boku, trochę w tyle, trochę za jakąś kurtyną, która staje się z dnia na dzień bliższa, która łagodzi wszelki wstręt i wstyd przy okazji. Być na prowadzeniu we wszystkich rankingach ruin, podupadających stelaży i samozagłady. Odbić i szukać: w lalkach, kółkach od starych wózków dziecinnych, w krzyżykach cynowych i sprężynach. Niebywałe! Jedna sobota, osoba, zdarte kolana, trzy godziny, niedomalowane rogi kartek i powracająca myśl, za każdym razem uderzająca z innym impetem, zagłuszana zwykłością, szarością, codziennym wszystkim i niczym zarazem. Ostatecznie czas na zwrot, bo chyba w końcu jakieś zrozumienie się zrodziło, pojawiło wreszcie, jest już, jest, mam nadzieję, o Boże, tak, jest chyba. Prowokacji chcę, podchodów do ludzkiego czucia potrzebuję teraz, żeby cokolwiek mogło powstać. Zaniedbać wszystko, budzić przedmioty, odkrywać ukryte przeznaczenie każdej materii, zaczepiać bezczelnie, uderzać, wstrząsać, burzyć pole wzruszenia, zostawiać wśród gipsowych kukiełek. Szkoda tylko, że umrze to wszystko pewnie jeszcze przed premierą. O tak, umrze. Przedmioty zawsze są martwe.