Mam kolejne ferie, a ferie zawsze lubiłam najbardziej. Te zaplanowane dni, śnieg, długie wieczory. To była idealna odskocznia, a każde były inne, wyjątkowe. W tym roku osiągam nimi szczyt przeciętności bo poprostu trwonię czas. Nasze ferie zostały zabrudzone, oszkodzone. Zajęcia dla maturzystów, czyli kolejna mała rzecz którą zabrała nam dorosłość. Ale tego już trudniej było się wyrzec, pogodzić się z odebraniem tej beztroski, zaplamieniem jej. Robię rzeczy które odkładałam, unikam domu ze względu na korz, remontowe zamieszanie i mamę jak chmura gradowa która nie jest w stanie pozostać w stanie choć umiarkowanego spokoju i równowagi. A ja jestem tym na kim najłatwiej się wyżyć ostatnio. Co prawda miałam chociaż nasz wieczór w poznaniu z Martą, Nocke w środku lasu i moje kochane łyżwy. I oczywiście brak lekcji jako pasma niekończących się stresujących impulsów podrażniających mój mózg też jest przyjemne. Ale klasa maturalna to okropna karuzela. Bardzo staram się przygotowywać, robić dużo. ale zawsze jest za mało. No i ciągle te myśli które kołatają w sercu, prawie bez wytchnienia.
Ta szczera dobra osoba pamiętała o mnie w chwili w której się nie pamięta z 19 dniowym wyprzedzeniem poświęciła coś czego praktycznie nie ma i włożyła w to tyle trudu. Zależy jej. Wierzy we mnie, też muszę w siebie uwierzyć. Muszę o niej pamiętać. Że ona martwiła się o moją głupią maturę w dniu w którym czekała na swoją śmierć i bała się swojej operacji. Mając tyle myśli i zmartwień. Pamiętała o mnie a nic mi nie zawdzięcza. Kocham ją, kocham ją za wiele lat, uśmiech i niezapomniane historie. I za to wielkie serce, największe jakie znam. I za cierpienie. Za znoszenie tak dużego cierpienia. Podziwiam ją za bycie Osobą. Tacy jak oni są już na wyginięciu. Moja ciocia jest zagrożonym gatunkiem.
Przez tę całą biotechnologię i moje nieprzemyślane przekonanie wszystkich że to właśnie będę w życiu robić sama zaczynam w nią wierzyć. Może nie wierzyć. Mam wrażenie, że jestem na nią nieodwracalnie skazana. że czekam na te studia jak na wykonanie wyroku. Na który sama się skazałam. Kłamstwa powtarzane wystarczająco często stają się prawdą. Boję się choć staram się zejść z tej ścieżki ntóra mnie tam prowadzi cały czas na nią wracam, choć podążam krętymi, polnymi drogami naokoło one i tak w końcu włączają się do biegu tej dużej, szerokiej, w której prąd pcha mnie do przodu. Jak na razie studia są dla mnie wizją pogrzebanych nadzieji, próbą pogodzenia się z życiową porażką. Będę przeciętna. Szara, niezadowolona z życia, zaciskająca zęby co rano. Tak skończę, jak większość tych rodziców, szukając nikłego promienia nadzieji przysparzając sobie więcej zmartwień. I z rokiem na rok będzie coraz gorzej. To będzie się pogłębiało, będę się staczać. Codzienność i chandra mnie pochłonął jak wir wodn, w głowie będzie mi się kręciło., nawet płakać nie będę z tej przeciętnośći. Będę miała przeciętną białą koszulę, będę jadła przeciętne płatki, dawała przeciętnego (bo muszę) buziaka przeciętnemu mężowi i będę się użerała z na wskrość przeciętnymi dziećmi a cała ta rodzina była tylko próbą uratowania mojego nędznego, smutnego, przeciętnego życia. Było to jak ostatnie drganie w konwulsjach tonącego a okazało się dołożeniem nowego kamyka do kieszeni który ciągnie mnie na dno. Tak widzę moje życie, jako niespełnione ambicje, niespełnione marzenia i poczucie zawodu. Jako przeciętny mus, życie dla samego życia. A to wszystko przez moje zmarnowane wieczory w liceum i czytanie o innych zmarnowanych losach na przestrzeni świata.
Adrian ma nową dziewczynę. Tak oficjalnie. Od dzisiaj. Taką nawet zaznaczoną na facebooku. Ma swoją osobę, przyjaciółkę i centrum swojego świata. Kogoś kto zawrócił mu w głowie zimą, kto będzie zapinał mi rozpięty guzik i będzie z nim spacerował gdy policzki robią się czerwone a lód skrzypi pod stopami. Będzie, nie będzie, ma nową osobę do spadania z ławki i całowania na mostku w parku. To już pewnie nawet nie jest nasz mostek, teraz jest pewnie ich. Ale nie jest mi przykro. Jest? Jeśli mam być szczera to nie wiem. Może nie jest mi przykro że to nie ja już jestem tą osobą. Albo że On ma taką osobę. Nie biorę jeńców.
Możę trochę że ja nie mam. Albo że nie umiem jej mieć. Że nie wyobrażam sobie jej mieć i skreślam nawet potencjalną iskierkę. I nie jestem dobrym człowiekiem, dla tych którzy na to zasługują. Mącę w głowie i zawracam myśli, marnuję czas choć i tak nie umiem. I tak nie skończę tego. Zawieszę to jak niechcianą rozmowę albo trampki których już nie noszę więc je chowam by nigdy więcej nie wyją, bo są dziurawe ale szkoda mi ich wyrzucić. A to ja jestem dziurawa, mam dziurawe serce czy też raczej brak kilku klepek, bo jednej mówić już na pewno nie mogę.
Nie ufam Ci i nie zostanę z Tobą gdy gwiazdy zbledną.
Jak już jesteśmy przy trudnych tematach. Nie jestem wobec niego w porządku. A do tego się na to znieczulam. Już nawet wyrzutów sumienia nie mam. W sumie to nie jest normalne. Że jesteśmy przyjaciółmi. i naprawdę nam to nie wychodzi. Bo to taka przyjaźń ale z przekraczaniem pewnej granicy. I ja wiem że było jednorazowe głupie i pijane. Ale już nie było jednorazowe. Już nawet nie pijane.
Tylko głupie zostało. Nie możemy tak robić. To jest wbrew instynktowi zachowawczemu. To jest bez sensu ! Tak nie wolno, tak się NIE robi. A my to robimy. Wszystko jest idealnie, normalnie, ale jest ten moment. I ja już nawet mocno się nie powstrzymuję. To przychodzi chwilę trwa nawet wtedy nie myślę. Nic nie czuje. Dlatego chyba to jest złe. Nie chyba, dlatego to jest złe. Nie można być parą na chwilę, być parą niezobowiązującą. Ten układ nieformalności i nie-obiecywania jest wadliwy, jest popsrotu taki niewłaściwy. Nie powinien istnieć. Ale ja nawet nie wiem jak to ukrócić, czy się da, czasem jesteśmy jak chomiki, nie możemy się cofać albo idziesz do przodu albo trafiasz naślepą uliczkę i nie możesz wyjść. I wtedy umierasz. Długo, boleśnie umierasz.
Polubiłam go mocno, stał się dla mnie ważny, nie wiem kiedy i nie wiem czy tego chciałam. Jest moim prawdziwym przyjacielem. Przynajmniej ja go tak odbieram tak dla siebie go ustawiam każde jego zachowanie podklejam pod naszą przyjaźń. Bo kogoś takiego teraz potrzebuję, kto mi zaufa, kto mnie wesprze pocieszy i zrozumie. Kto mnie wysłucha. Choć troszkę mi poświęci. I to samo mu dam, a nawet więcej, postaram się. Potrzebuję mojej osoby. Choćby takiej udawanej.
Nie wiem czy to w porządku wobec Niego, wobec świata. Nie, to nie jest w porządku ale ciągle próbuję siebie przekonać że może jednak. A może...
Jesteśmy beznadziejnymi przyjaciółmi. Ale nimi jesteśmy. To uczucie które nas łączy jest wadliwe, trochę wybrakowane i niekształtne, ale jest, i to nie da się go łatwo zerwać.
Nie wiem kim dla niego jestem, Ale wiem kim On dla mnie nie jest.
https://www.youtube.com/watch?v=nINAXlYNVjw