Niedzielny wieczór. Na nic nie mam siły ani ochoty. Mam cholernie dużo spraw do przemyślenia, ale kiedy to zrobię? Szkoła, szkoła, szkoła, szkoła, szkołą, SZKOŁA!!! Rzygam tą pieprzoną szkołą, pieprzonymi zmartwieniami, brakiem czasu, strachem, moimi słabościami... Siedzę w tym swoim bezpiecznym pudełeczku, małym światku, gdzie nie stanie się nic złego. Wzloty i upadki, kolejny rok z rzędu. Myślę, że pnę się w górę, aż nadchodzi moment, kiedy zauważam jak wiele po drodze pogubiłam. Co ja mam zrobić? Chcę doczekać dnia, kiedy będę wiedziała, że nic nie muszę. Kiedy nikt nie będzie niczego ode mnie oczekiwał. Kiedy będę mogła zrobić to czego chcę tu i teraz. Kiedy nie będę musiała się czegoś obawiać. Ile razy można kogoś zawieść? ... A ile razy można prosić o kolejną szansę? Ile porażek można ponieść? Ile razy złościć się na siebie? Ile razy poddać się lękom? Ile razy milczeć, kiedy we wnętrzu coś krzyczy? Ile trzeba czekać?
Jak żyć?
Nie mówcie mi co powinnam, nie oczekujcie, nie złośćcie się kiedy waszych oczekiwań nie spełniam. Pozwólcie mi podejmować własne decyzje... Dajcie mi szansę.
Tak naprawdę jedyne co potrafię perfekcyjnie, to się bać. Nawet nie wiecie jak wiele chciałabym tu napisać, ale nie napiszę. Wiecie dlaczego? Bo się boję.