Początki są najtrudniejsze. Najtrudniej jest ruszyć z miejsca. Pociągom najtrudniej jest przejść ze spoczynku do ruchu, tak czysto mechanicznie, namacalnie, dostrzgalnie. Ludziom najtrudniej jest chyba w ogóle podjąć samą decyzję o tym, by ruszyć. Czysto psychicznie, niewidocznie, wydawać by się mogło, że "bez wysiłku".
Dość często początki są też najistotniejsze. Pierwsze wrażenia w relacji. Milisekundy momentu wybicia się z pozycji startowej na olimpiadzie.
Tak łato jest wobec tego ulec wrażeniu, że Zawsze to początek jest najistotniejszy. Zapomnieć, że często jest po prostu najbardziej bolesny i nic poza tym. W dodatku tak łatwo jest ulec też złudzeniu, że skoro wchodzi się w coś nasty raz, to już przecież nie jest "początek".
Każdy semestr jest takim trochę wrzuceniem człowieka na środek morza, gdzie zadanym z góry celem jest dopłynięcie do brzegu. Za każdym raziem wrzucenie to wiąże się z niezwykle bolesnym uderzeniem o taflę wody, a potem bardzo wymagającą walką z oddechem o wypłynięcie na powierzchnię z samego dna. Można ulegać wtedy złudzeniu, że nie ma co tracić czasu na wypływanie na powierzchnię - trzeba natychmiast obrać kierunek i udawać się w stronę brzegu. Tylko, że na dnie jest najciemniej; Najtrudniej tam przeć w którąkolwiek ze stron; A płuca mają przecież ograniczoną pojemność.
A gdy już się na tę powierzchnię wypłynie, to bardzo łatwo jest ulec wrażeniu, że cały ten trud wypływania był "na nic". Że jesteśmy ciągle w tej samej odległości od brzegu, a niemiłosiernie już wyczerpani. Że cały ten ogrom czasu naprawdę zażartej walki o resztki tchu - że to wszystko w perspektywie bycia rozliczanym za dopłynięcie do brzegu - było na nic.
Łatwo o iluzję, że to przecież było coś w rodzaju obraniu kolejnej leśnej ścieżki - no przecież to tylko lekkie odchylenie od poprzedniego kursu. Nie rozumieć wtedy swojego zmęczenia i mieć do siebie żal, patrząc na ten cały czas, w którym "nie zrobiliśmy nic". Bardzo łatwo, niestety, myślowo przeoczyć, że znowu zostaliśmy gwałtownie zrzuceni z bardzo dużej wysokości. Że to musiało zaboleć. I że wymagało to czasu, energii i wysiłku wydostania się przede wszystkim na powierzchnię.
I kiedy już jest się w punkcie, w którym już widać kierunek, w którym już nie wyczerpuje się skończonej ilości powietrza płucach i wiadomo co robić i jak... Wtedy łatwo jest się poddać, ulegając złudzeniu, że dalsza droga będzie równie wyczerpująca jak ta do tej pory, która w tych bardzo płytkich kategoriach postrzegania była "na nic".
A jeśli mimo wszystko ruszy się dalej - wtedy na sam koniec czeka jeszcze ta heroiczna walka o dotarcie do brzegu przed zmrokiem, już na ostatkach wytrzymałości i sił...
I przecież każdy ma własne morze. Każdy inaczej znosi ból uderzenia. Każdy ma inną pojemność płuc. Każdy ma inną siłę i wytrzymałość. A mimo wszystko mamy skłonność do porównywania się z tymi, którzy wypłynęli na powierzchnię szybciej (a być może po prostu pomogła im większa siła wyporu?), którzy mieli wyższe tempo (a może płyną tak już setny, a nie dopiero dziesiąty raz?) i którzy dobili do brzegu szybciej (być może tylko dzięki temu, że podrzuceni przez fragment drogi przez łódź?).
Mamy skłonność patrzenia na nich i dodawania sobie bólu, tak jakby było nam go za mało.