choruję. od ponad roku choruję. jestem wewnętrznie wypruta z uczuć, empatii.. szlag mnie trafia. nie ma Cię. przecież fizycznie Cię przy mnie nie ma do cholery. co robisz więc w mojej głowie? nieustannie grasz na nowo koncerty swoich jazd, do których tak perfidnie mnie przyzwyczaiłeś. czuję się źle. czuję się ochydnie. nie śpię. a gdy spię, to wiem, że kiedyś w końcu musze się obudzić i znów o tobie zacząć myśleć. na nowo. wciąż, kurwa, o tobie myślę. dasz wiarę? nie ma nikogo innego. nie potrafię. nie chcę. nie umiem. nie wyobrażam sobie tego. uczucia życia w klatce... po raz wtóry. płaczę. bez powodu. zupełnie nie wiem dlaczego. znów moja psycha mnie nie słucha. znów funduje mi natłok myśli, wyrzuty sumienia, szaleńczą tęsknotę. za kimś, kim nigdy nie byłeś...
to szczyt skurwysyństwa co zrobiłeś z moim umysłem. wiedziałeś, że nie zdołam go tak łatwo uleczyć.
czuję, wiem, że to moja osobista, wyimaginowana jazda. ale nie potrafię sobie tego odebrać.. nie potrafię przestać patrzeć na twoje zdjęcia, słuchać twoich piosenek, których nienawidzę, myśleć co byś powiedział, gdybyś akurat w tej właśnie chwili znalazl sie tuż obok. tęsknię za tobą... za ciepłem, które dawaleś tak niezwykle rzadko... jestem nienormalna... wiem. ale nie mogę dłużej siebie oszukiwać.
mówią,że czas leczy rany. nie słuchaj ich. on tylko pozwala zaakceptować. zatamować twoje wewnętrze krwawienie, pozwala organizmowi się zregenerować, ale nie pozwala zapomnieć mu przez co przeszedł... oddałabym wszystko, żeby móc z tobą porozmawiać. tylko nie wiem po co.zupełnie nie wiem po co.. przecież mogę sobie to wyobraźić. te obelgi, które do mie kierujesz. ten wzrok, który był diabelski, kiedy się denerwowałeś, ten wzrok..który mnie przerażał...ale który potem łagodziły łzy. za każdym kolejnym razem. z każdym kolejnym kłamstwem...