Samotność to taka straszna trwoga, ogarnia mnie, przenika mnie... Wiesz, mamo,
wyobraziłem sobie, że nie ma Boga, nie, nie ma Boga, nie. Pozostawiono mnie
w tym miejscu zupełnie samą. Tysiąc siedemset osób, a przecież w głębi duszy czuję
się jak na bezludnej wyspie. Nie potrafię wytrwać z nikim, ani tym bardziej nikt ze
mną. Nie winię ich. Trudny charakter to najdelikatniejsze określenie, jakie słyszałam
na swój temat. Choć wciąż nie rozumiem, co takiego robię. Widocznie jestem naprawdę
upośledzona. Każdego dnia wrażliwość przegryza moją skórę i narusza ścięgna, jest
już coraz bliżej kości, niedługo nie będę w stanie podnieść się z łóżka. Tymczasem
słyszę, jak nieczułe, wyrachowane, podłe i złośliwe jest moje zachowanie według nich.
Czy to możliwe, że żyję w równoległej rzeczywistości i nasze światy splatają się tylko przez
przypadek? Albo zostałam zesłana na tę planetę za karę i nigdy się tu nie odnajdę?
A może jednego dnia naprawdę jestem zimna, choć następnego płonę. I wtedy muszę
uciekać do swojej szczelnej skorupy, żeby wszyscy przyjaciele nie zajęli się natychmiast
od tego ognia. Próbowałam go im pokazać, ale ledwo uszli z życiem, więc nie powtórzę
swoich błędów po raz kolejny. A właściwie nie mam już komu pokazywać, bo zniknęli razem
z moją otwartością na ich głupie żarty albo zdolnością do bezsensownych rozmów.
Jak to możliwe, że tak bardzo ich potrzebuję i jednocześnie z całych sił odpycham?
Ambiwalencja to słowo, które darzę szczerą nienawiścią. Moje przekleństwo. Przecież
tak naprawdę nie wiem nic na swój temat, wciąż wszystko się zmienia, a ja jestem niczym
więcej, jak tylko małą oszustką, pustą w środku jak wydmuszka. Całymi dniami
wyobrażam sobie, że jestem pełna, ale co z tego? To niczego nie zmienia.
Użytkownik diefatty
wyłączył komentowanie na swoim fotoblogu.