nie ma to jak się rozchorować na koncert ukochanego zespołu. to był chyba najdłuższy koncert. sam green day był na scenie 2,5h!!! wyśmienita zabawa przez tak długi czas... marzenie.
oczywiście nie obyło się bez przygód. byliśmy spóźnieni na support... ulewa + grad, objazd i inne rzeczy, które tylko podkurwiały atmosferę...
nie ma to jak być na końcu atlas areny a potem znaleźć się pod barierkami... serio, nadal nie dowierzam jak to się wszystko stało... coś za coś. później sobie dziękowałam, że stało się jak stało. nie musiałyśmy czekać na miejcu tylu godzin.
sam koncert był zajebisty. dawno się tak nie wybawiłam. nazwałabym ich chłopcami, ale mogliby być moimi ojcami, także faceci rozkurwili system :D ciągle w świetnej kondycji. mam nadzieję, że będą grać do końca świata i o jeden dzień dłużej
ps. piwo i wodę docenia się najbardziej po koncercie. wtedy wszystko smakuje jak napój bogów.
dzień wcześniej był również wspaniały... mimo tych wszystkich komarów, które mnie pogryzły na CAŁYM CIELE. jedzenie najlepszego kebaba na świecie, leżenie na górce, łażenie nocą po starówce, leżenie na ulicy, siedzenie na murku i podziwianie okolicy... chcę jeszcze raz...